Koszty życia w Irlandii – ankieta „Życia na Zielono”

Drodzy czytelnicy!

Jak wiecie, i co – mam nadzieję – widać na blogu, jednym z głównych celów jakie przyświecają „Życie na Zielono” jest dostarczenie możliwie obiektywnych, rzeczowych i – tam gdzie to możliwe – „mierzalnych” / liczbowych informacji o życiu w Irlandii, takich jak np. koszty życia.

Niestety, jak bardzo bym się nie starał, jako „jednostka”, mogę podać informacje dotyczące tychże kosztów tylko na podstawie własnego doświadczenia, co ogranicza mnie do Dublina i mojej konkretnej sytuacji życiowej. Ponieważ pytanie o koszty życia jest jednym z głównych powodów, dla których ludzie trafiają na tego bloga, to bardzo chciałbym móc na nie odpowiedzieć bardziej szczegółowo niż dotychczas.

Aby to jednak zrobić potrzebuję informacji od Was, drodzy czytelnicy! Przychodzę więc do Was z uprzejmą prośbą o pomoc i poświęcenie kilku minut na wypełnienie tej ankiety. Ankieta jest oczywiście w 100% anonimowa, a jej możliwie szczegółowa analiza – jeśli uda mi się zebrać statystycznie istotną ilość odpowiedzi – zostanie opublikowana (nieodpłatnie, rzecz jasna) na blogu, więc posłuży ona interesowi ogółu.

Kliknij tutaj, aby przejść do ankiety!

Dziękuję za pomoc!

Michał

Czytaj dalej


Koszty Utrzymania w Dublinie – Raport 2017

Kontynuując coroczną tradycję, choć ze sporym opóźnieniem, w końcu udało mi się zebrać do zrobienia zestawienia ubiegłorocznych wydatków. Co roku piszę to samo tytułem wstępu, więc tym razem nie zamierzam się rozpisywać – polecam tylko przeczytać wstęp zeszłorocznego raportu, który wyjaśnia trochę terminologii i to kim jesteśmy (bo w tym kontekście należy patrzeć na nasze wydatki). Raport sprzed dwóch lat dostepny jest tutaj. Dodatkowo w tegorocznym raporcie zamieszczam wykresy porównujące wydatki z trzech ostatnich lat, z podziałem na kategorie.

Dla przyzwoitości zamieszczam poniżej bardzo skróconą wersję moich corocznych objaśnień.

Terminologia – koszty utrzymania, a pozostałe koszty

To czym są koszty utrzymania, a czym są koszty „pozostałe” pisałem już co najmniej dwa razy: w pierwszym raporcie i w jeszcze wcześniejszym wpisie, więc po dokładniejsze wyjaśnienia zapraszam tam. W największym skrócie „koszty utrzymania” to wszystkie koszty „stałe” (wynajem, media), transport, wyżywienie oraz inne w miarę częste i dość regularne wydatki (np. środki czystości). Nie mieszczą się tu jedynie koszty utrzymania dzieci (inne niż jedzenie) – oddzielam je, żeby raport był bardziej użyteczny dla osób, które dzieci nie posiadają, a także dla tych, które dzieci planują i nie wiedzą z jakimi wydatkami może się to wiązać. Inne wydatki, które nie mieszczą się w „kosztach utrzymania” to m. in. meble, elektronika, ubrania, zdrowie itp.

Ze wszystkich kategorii dwie mogą wydawać się niejasne, więc wyjaśniam: „żywność” oznacza zakupy spożywcze, natomiast „jedzenie” to np. kawa, lunche, obiady i kolacje poza domem. Zdaję sobie doskonale sprawę, że w języku polskim są one synonimami, jednak tworząc kategorie wydatków potrzebowałem dwóch prostych, jednowyrazowych nazw na rozróżnienie tych dwóch rzeczy – padło na „żywność” i „jedzenie” i tak już zostało, więc proszę o wyrozumiałość przy czytaniu ;-)

Średnie Miesięczne Wydatki

Od zeszłego roku wiele się nie zmieniło (to samo mieszkanie bez podwyżki czynszu, drugi syn urodził się w październiku, więc za bardzo nam kosztów rocznych nie zdążył podnieść ;-) ), więc wielkich różnic nie ma, ale średnie miesięczne koszty utrzymania wzrosły z 2198 EUR do 2363 EUR (+7.5%). Przypomnę jednak, że 2015 był nieco „przekłamany” (przeprowadzka do droższego mieszkania w maju i dłuższy pobyt w Polsce w pierwszej połowie roku), więc jeśli porównamy wydatki z 2016 tylko z drugą połową 2015 (średnio 2323 EUR), to różnica nie jest już tak widoczna (+1.8%).

Z podziałem na kategorie wygląda to mniej więcej tak:

  • mieszkanie: 1350 EUR (+5%)
  • prąd: 53 EUR (-16%!)
  • gaz: 49 EUR (+2%)
  • woda: 11 EUR (-15%)
  • internet: 45 EUR (+10%)
  • żywność: 547 EUR (+13%)
  • jedzenie: 94 EUR (-2%)
  • środku higieniczne i czystości: 36 EUR (-8%)
  • transport: 138 EUR (-3%)
  • telefon: 40 EUR (+0%)

Co na wykresie uwzględniającym trzy ostatnie lata prezentuje się tak:

utrzymanie miesieczne koszty

Jeśli zaś chodzi o wydatki łączne – te wyniosły 2881 EUR, co stanowi wzrost o 8% (z 2672 EUR; ), na co największy wpływ miały w/w mieszkanie oraz żywność, a w dalszej kolejności wydatki na dziecko (średnio 40 EUR miesięcznie więcej).

Spostrzeżenia

W tym roku różnice w kosztach, w porównaniu do roku ubiegłego, są stosunkowo niewielkie, więc zbyt wielu ciekawych wniosków nie mam, ale parę drobnych rzeczy się znalazło…

Stałość niektórych wydatków

Przyznam, że najbardziej zaskoczyła mnie stałość niektórych wydatków, szczególnie tych na transport – rok temu używaliśmy Leap Card i okazyjnie jeździliśmy taksówkami; w tym roku mam wykupiony Tax Saver Ticket (realnie kosztuje mnie on 75 EUR miesięcznie), żona używa Leap Carda, taksówkami jeździmy tak samo okazyjnie (choć wydawało mi się, że nieco częściej, z racji kilku wizyt u lekarza / w szpitalu), a mimo to wydatki miesięczne są praktycznie identyczne – różnią się raptem o 4 EUR.

Gaz? Rok do roku praktycznie bez zmian – nie spodziewałem się dużych różnic, bo większość roku nie grzejemy, a przez pozostałe kilka miesięcy temperaturę mamy ustawioną na ten sam poziom, ale czas i „moc” grzania nie zależy od temperatury docelowej, a od tego „ile trzeba dogrzać”, żeby tę temperaturę osiągnąć, a to z kolei mocno wiąże się z temperaturami na zewnątrz – ja wiem, że Irlandia ma dość „stabilny” klimat, ale nie sądziłem, że aż tak!

Podobnie zaskakuje mnie kategoria „jedzenie” – jak widać jesteśmy w kwestii jadania „na mieście” bardzo regularni, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy ;-)

Rzeczy do pominięcia

Z pozostałych kategorii można zignorować mieszkanie (wzrost związany z tym, że rok wcześniej do maja płaciliśmy mniejszy czynsz, a od maja większy; w 2016 cały rok płaciliśmy już ten sam, wyższy) oraz wodę (bo ta opłata znika na stałe). Telefon mamy na kartę, więc płacimy zawsze tyle samo, a to co dostajemy w pakiecie za 20 EUR od osoby starcza nam aż nadto.

Oczekiwane wzrosty

Wzrost innych wydatków nie dziwi: te na żywność będą rosnąć – syn rośnie, a z nim jego apetyt ( ;-) ), rachunki za internet rosną co roku o +/- 10% co jest typową praktyką providerów.

Zaskakujący prąd

Bardzo zdziwiło mnie, że zapłaciliśmy średnio aż o 15% mniej za prąd, ale po chwili zastanowienia stwierdzam, że ma to sens. Przede wszystkim dużo rzadziej używamy mikrofalówki – w pierwszym roku życia młodszego syna niemal non-stop coś sterylizowaliśmy (butelki, smoczki), czego teraz już nie robimy.

Po drugie – mniej więcej w połowie zeszłego roku przestaliśmy tak często piec chleb. Raz, że brakowało czasu, a dwa, że potrzebowałem trochę diety po 2015, kiedy brak snu i czasu na ruch (pierwsze dziecko, do tego kiepsko śpiące… ;-) ) dorzuciły mi parę kilo tu i tam.

Trzeci możliwy powód to wymiana większości żarówek na LEDy – nie sądzę, żeby miało to duży wpływ na mniejsze wydatki, ale pewnie parę EUR w ciagu roku zostało w kieszeni.

Gdybym miał zgadywać jak będzie to wyglądać w tym roku, to przewiduję wzrost do poziomu 65-70 EUR – z drugim dzieckiem mikrofalówka wróciła do łask, a czasu na zmywanie już praktycznie nie starcza, więc zmywarka jest włączona codziennie, a zdarza się, że i nawet dwa razy dziennie.

Wynajem poniżej ceny rynkowej

Patrząc na koszt wynajmu warto mieć na uwadze to, że w zeszłym roku byliśmy w „dwuletnim okresie ochronnym” jeśli chodzi o wysokość czynszu, a nim ten okres się skończy (maj 2017), będziemy już objęci ostatnimi zmianami ograniczającymi wzrost wysokości czynszu do 4% rocznie, co oznacza, że za rok będziemy prawdopodobnie płacić raptem 1400 EUR, podczas gdy cena „rynkowa” naszego mieszkania to w chwili obecnej 1600 – 1700 EUR (sprawdzam co jakiś czas na Daft.ie mieszkania na naszym osiedlu). Jeśli landlord nie zdecyduje się nas „wykurzyć” (nie sądzę – to duża firma posiadająca dziesiątki, jeśli nie setki domów i mieszkań w całym kraju, ale nie mogę tego wykluczyć), to znaczy, że szczęście nam dopisało i będziemy oszczędzać ok. 200-250 EUR miesięcznie – weźcie to koniecznie pod uwagę, jeśli używacie tego „raportu” rozważając przeprowadzkę do Irlandii.

Aktualizacja: szczęśliwie podwyżka nas ominęła (tj. ograniczyła się do przepisowej wysokości, a do tego wejdzie w życie dopiero od października), ale w obowiązkowym piśmie z informacją o podwyżce nasz Landlord wycenił „rynkowy” czynsz za mieszkanie takie jak nasze (musi podać taką informację na podstawie mieszkań w okolicy i o zbliżonym standardzie, żeby potwierdzić, że nowy czynsz nie odstaje drastycznie od cen rynkowych) na ok. 1700 EUR. Jeśli planujecie przyjazd i wynajem 2-bed, możecie uznać to za swój punkt wyjścia.

Możliwe „dopłaty”

Jeśli interesuje Cię posiadanie auta, dolicz do podanych kosztów co najmniej 150 EUR miesięcznie + koszt paliwa.

Jeśli palisz, policz ok. 10 – 12 EUR za paczkę.

Jeśli chcesz oglądać TV, dolicz ok. 160 EUR rocznie za TV License.

Jeśli masz dziecko, to… nie ma takiej kwoty, której nie będziesz w stanie wydać, ale przyjmij 900 – 1000 EUR miesięcznie na dziecko na przedszkole i ok. 100 – 150 EUR miesięcznie na dziecko na inne najbardziej podstawowe wydatki (pieluchy, mleko, słoiczki, chusteczki nawilżane itp.). Oczywiście nawet nie wspominam o zabawkach, ubraniach i lekarzach, bo tu tylko Wasz stan konta będzie limitem.

Kim jesteśmy

W oczywisty sposób to kim jesteśmy i jak żyjemy ma spory wpływ na nasze koszty utrzymania, dlatego mimo iż miłośnikiem internetowego ekshibicjonizmu nie jestem, parę słów o nas w ramach „objaśnienia”:

„My” to małżeństwo, jeszcze dość młode (po trzydziestce, ale od bardzo, bardzo niedawna ;-) ) oraz dwójka dzieci: dwulatek i noworodek (stan na grudzień 2016).

Reszta nie zmieniła się od zeszłego roku, więc zapraszam do sekcji o identycznym tytule w zeszłorocznym raporcie.

Podsumowując

Wiele się nie zmieniło, ale głównie za sprawą „ogranicznika” ustawowego nałożonego na ceny najmu – bez tego musielibyśmy doliczyć co miesiąc jakieś 300 EUR kosztów stałych. Poza tym Dublin jak był, tak dalej jest drogi i pozostaje mieć nadzieję, że w niedalekiej przyszłości ceny mieszkań wyhamują (szczerze? nie liczę na to za bardzo…), bo bez tego pobyt tu przestanie mieć sens ekonomiczny dla bardzo wielu osób.

Być może zainteresują Cię też…

Czy przeprowadzka do Irlandii jest łatwa?

Zarobki w branży IT w Irlandii / Dublinie.

Jak wygląda szukanie i wynajmowanie mieszkania?

Lub po prostu sprawdź zbiór najważniejszych informacji dotyczących życia w Irlandii.

Czytaj dalej


Gdzie mieszkać w Dublinie?

Często dostaję od czytelników bloga maile z pytaniem o to gdzie mieszkać w Dublinie. Gdzie jest bezpiecznie, gdzie jest dobry transport publiczny, gdzie jest blisko do takiej a nie innej okolicy (pracy, uczelni) itp. Oczywiście mieszkając w Dublinie od raptem 3 lat ciężko mi doradzać w tym temacie z pozycji autorytetu, jednak mam już trochę rozeznania w tym, które okolice są lepsze, a które gorsze, gdzie ludzie (znajomi, koledzy z pracy) mieszkają albo chcieliby mieszkać, a których miejsc unikają. Kojarzę które dzielnice pojawiają się w prasie częściej w kontekście napadów i strzelanin, doświadczyłem też już tutejszego transportu publicznego, więc staram się odpowiadać – subiektywnie, ale  najuczciwiej jak potrafię. Tym razem postanowiłem zebrać te odpowiedzi „do kupy” w postaci wpisu na blogu – zapraszam do czytania i komentowania!

Uwaga! Jak już zaznaczyłem, informacje przedstawione w tym wpisie są w dużej mierze zupełnie subiektywne, oparte o opinie własne i moich znajomych oraz trochę statystyk i faktów poddanych mojej interpretacji. Moim celem jest doradzenie w sposób „bezpieczny”, w związku z tym wolę pomylić się wskazując „dobrą” okolicę jako nie wartą zamieszkania, niż na odwrót – doradzić komuś mieszkanie w okolicy, o której wiem niewiele, a która okaże się fatalnym miejscem do życia; skupiam się na wskazywaniu miejsc „zdecydowanie dobrych” oraz „zdecydowanie złych”, a w razie wątpliwości wolę jakieś miejsce odradzić, niż fałszywie wskazać jako „dobre”. Z tego też powodu gorąco zachęcam do komentowania i wysyłania maili z uwagami do wpisu – jeśli macie inne zdanie, dajcie znać, na pewno będę chciał w przyszłości zaktualizować ten wpis, żeby był on jeszcze bardziej wartościowy i pomocny.

Kryteria

Tak jak już wspominałem, główne kryteria jakimi kierują się czytelnicy bloga pytający o miejsca do zamieszkania to:

  • bezpieczeństwo
  • „rozsądne ceny” (oczywiście na ogół „droższe” oznacza „lepsze” – bezpieczniejsze, z lepszą infrastrukturą itp., ale wiele osób szuka wariantu pośredniego, czyli względnie przyjaznej okolicy, gdzie nie trzeba wydawać 2/3 pensji na nieduże dwupokojowe mieszkanie)
  • zielona okolica, parki, tereny rekreacyjne, bliskość morza itp.
  • transport publiczny (zwykle w kontekście miejsca pracy)
  • bliskość / dostępność miejsca pracy (tutaj zwykle chodzi o „zagłębia” technologiczne / IT, takie jak Grand Canal Dock, Sandyford Industrial Estate, IFSC, East Wall itp.)

Dla przejrzystości postanowiłem podzielić ten wpis dokładnie na takie kategorie, dzięki czemu każdy będzie mógł sobie „złożyć” własną odpowiedź na swoje pytania, na podstawie tego co jest dla niego ważne, a co nie. Oczywiście nie znam Dublina na tyle, by w każdej z tych kategorii napisać coś mądrego od siebie, dlatego postaram się oprzeć na mapach, statystykach i innych weryfikowalnych źródłach, a tam, gdzie mogę dodać informacje od siebie – z własnego doświadczenia lub zasłyszane – tam to zrobię, wyraźnie to zaznaczając. Do rzeczy więc:

Bezpieczeństwo

Temat rzeka, szczególnie kiedy dyskusja przejdzie na grunt „northside vs. southside”, ale jedno jest pewne – są w Dublinie miejsce powszechnie uważane za ponadprzeciętnie niebezpieczne, a także takie, które uchodzą za dobre miejsca do życia. „Oaz spokoju” raczej jest tu niewiele, bo nawet w „prestiżowych” dzielnicach trafi się raz na jakiś czas np. napad z bronią – trudno się dziwić, nikt przestępcom podróżować nie zabrania.

Trochę Map

Spotykam czasami ludzi, którzy swoją opinię o przestępczości opierają o tę mapę:

bardzo kiepska mapa przestępczości - gdzie mieszkać w Dublinie

Niestety, choć ciekawa, mapa ta jest praktycznie bezwartościowa, bo prezentuje ilość „crime events” na kilometr kwadratowy. Dlaczego taka metryka jest nic nie warta? Przede wszystkim dlatego, że w centrum ilość osób, w tym potencjalnych przestępców i ofiar, na kilometr kwadratowy jest znacznie większa – nawet jeśli gęstość zamieszkania jest tam niższa niż gdzie indziej, to ilośc ludzi, którzy przyjeżdżają tam do pracy, na zakupy, czy pozwiedzać jest (jak na Dublin) ogromna. Po drugie – centra miast są na ogół oblegane przez turystów, którzy są „typowym” celem np. złodziei, co istotnie winduje statystyki. Podsumowując: owszem, centrum jest stosunkowo niebezpieczne, ale wg. tej mapy wszystko dookoła to raj na ziemi, co jest – w najlepszym razie – pobożnym życzeniem mieszkańców miasta.

Moim zdaniem znacznie lepszym wyznacznikiem poziomu bezpieczeństwa jest… zamożność okolicy oraz rozmiar tamtejszej „klasy średniej”. Wbrew temu co wiele osób chciałoby sądzić, istnieje bardzo silna (i dość oczywista) korelacja pomiędzy zamożnością i poziomem przestępczości w danej okolicy, więc sugeruję rzucić okiem np. na tę mapę:

klasa średnia - gdzie mieszkać w Dublinie

Choć nie jest to zapewne mapa idealnie oddająca rzeczywistość, to bardzo mocno pokrywa się ona z moimi obserwacjami, opiniami znajomych i tym co czytam w gazetach – generalnie polecam przyjrzeć się okolicom z przedziału 45% i więcej klasy średniej, ew. 30%+, jeśli sąsiaduje z okolicami „lepszymi”, to też dobry pomysł. Oczywiście nie należy ślepo wierzyć tej jednej, jedynej metryce – gdyby tak było, nie traciłbym czasu na ten wpis :-)

Trochę opinii

Przechodząc do kwestii bardziej „subiektywnych” i opinii – gdybym miał zebrać w punktach moje osobiste i zasłyszane spostrzeżenia, to wyglądałoby to mniej więcej tak:

  • północ jest generalnie bardziej niebezpieczna od południa – brzmi jak duże uogólnienie, ale potwierdzi to chyba każdy, kto mieszka w Dublinie,
  • na północy, w rozsądnej odległości od centrum, naprawdę przyjaznymi miejscami są tylko te na wschodzie: Clontarf (tu mieszkamy i bardzo polecamy), Sutton i Howth (ew. jeszcze dalej od centrum: Portmarnock, Malahide, ale trudno je zaliczać już do Dublina). Raheny też jest OK, o Killbarack słyszałem różne opinie, ale raczej źle nie jest. W skrócie – cały „pasek” terenu pomiędzy Dartem i morzem powinien być dobrym miejscem do mieszkania. Im dalej na północ od Darta, tym gorzej,
  • na południu mogę polecić Dundrum, bo mieszkałem tam parę tygodni po przeprowadzce do Irlandii, albo większość miejsc na linii Darta: Ballsbridge, Sandymount, Blackrock, Dun Laoghaire, Dalkey itd. Oczywiście wszystkie je łączy wysoka cena wynajmu,
  • jeśli nie macie co robić z pieniędzmi i zależy Wam na „prestiżu” i m.in sąsiedztwie ambasad wielu państw, polecam Dublin 4, szczególnie Donnybrook – bodaj najdroższe miejsce w Dublinie. Pamiętajcie tylko, że jeśli na Waszym podjeździe nie stoją samochody o łącznej wartości przekraczającej 0.5 mln EUR, to sąsiedzi mogą patrzyć na Was nieco podejrzliwie… ;-)
  • na północy zdecydowanie polecam omijać wszystko prócz w/w, ew. Santry jest „budżetową” opcją, którą bym mógł rozważyć – sąsiedztwo nieciekawe, ale samo Santry jest w porządku,
  • na południu im dalej na zachód od Dundrum, tym gorzej – oczywiście to uogólnienie i są wyjątki (np. Terenure to ponoć bardzo fajne miejsce, a trochę „odstaje” na zachód), ale tak jak pisałem – nie jestem w stanie opisać każdej dzielnicy z osobna, więc upraszczam; urażonych przepraszam!
  • miejsca, których absolutnie bym unikał, niezależnie o ceny, to: Ballymun, Finglas, Cabra, Crumlin, Tallaght, Ballyfermot, Clondalkin.

Mała sugestia: jeśli rozważasz jakieś konkretne miejsce, to pojedź tam w piątkowy / sobotni wieczór pospaceruj trochę.

Polecam też poszukać w Google czegoś w stylu „dublin shooting news”, „dublin drug raid” czy „dublin shooting independent” (Independent to nazwa gazety / portalu), tak na przykład – nie żartuję, sprawdzenie tej ostatniej frazy zwraca mi w pierwszych 5 wynikach wyszukiwania następujące lokalizacje strzelanin: Cabra, Lucan, Ballymun, Tallaght i Ronanstown (po sąsiedzku z Clondalkin) i Ballyfermot.

Ceny

Tutaj nie mam wiele do powiedzenia – koń jaki jest, każdy widzi; wystarczy wejśc na Daft.ie. W skrócie – południe jest droższe od północy, miejsca (w moim odczuciu) absurdalnie drogie to Dundrum, D4, Sandymount, Dalkey, Howth (i okolice, rzecz jasna) oraz okolice miejsc typowo biurowych w centrum, takie jak np. IFSC czy Grand Canal Dock. Miejsca drogie, ale warte swojej ceny to Clontarf, Sutton oraz praktycznie wszystko na południowej linii Darta z wyjątkiem wymienionych wyżej „drogich” miejsc.

Osobiście rozglądałbym się też za dzielnicami położonymi na zielonej linii Luasa, ale z własnego doświadczenia znam tylko bardzo drogie Dundrum, więc nie potrafię podać konkretnych miejsc o dobrym stosunku „jakość / cena”.

Dla lepszego zrozumienia jak prezentują się ceny, polecam rzucić okiem na mapę szynowego transportu publicznego (zapomnijcie o autobusach, z paroma wyjątkami to po prostu dramat) i cen w okolicach przystanków w jednej z kolejnych sekcji tego tekstu – warto zwrócić uwagę na dzielnice, gdzie mimo dostępu do Luasa lub Darta ceny są niskie: to bardzo mocny sygnał ostrzegawczy, bo na ogół przystanki w/w mocno podnoszą ceny w okolicy.

Generalnie jeśli szukacie 1 bedroom w „dobrej” okolicy i w przyzwoitym standardzie, to musicie się liczyć z miesięcznym wydatkiem co najmniej 1100 EUR w górę, a 1300 EUR nie powinno Was szokować; 2 bedroom to co najmniej 1500 EUR, ale raczej miejcie w zapasie jeszcze 100-200 EUR więcej.

Przyroda i rekreacja

Tutaj niestety wiem niewiele – mieszkając w Clontarf mam „pod ręką” bardzo duży, zadbany St. Anne’s Park oraz plażę na Bull Island i te miejsca szczerze polecam (gdyby nie ten wiatr na plaży, który urywa głowę przez większość roku, to byłoby tam wręcz idealnie… ;-) ).

Z innych parków, które odwiedziłem, mogę zdecydowanie polecić Marlay Park w Ballinteer. W nieco mniejszym stopniu: Phoenix Park (trochę za dużo betonu jak dla mnie – przecina go kilka ulic) oraz Santry Park (nie tak okazały jak ten w Clontarf, ale też przyjemny, z ładnym placem zabaw, co jest plusem jeśli ktoś ma dzieci). W ogrodzie botanicznym nie byłem, ale żona twierdzi, że jest bardzo rozczarowujący, w porównaniu choćby do Wrocławskiego. Tyle mojej wiedzy w temacie parków.

Osobom, które preferują morze, mogę polecić także Howth i Malahide (uwaga, wietrznie!), ale jestem pewien, że większość wybrzeża też się nada.

Żona donosi mi także, że plaża Portmarnock zasługuje na uwagę – nigdy tam nie byliśmy ale wszyscy znajomi, którzy ją odwiedzili, zachwycają się, że jest najpiękniejsza w okolicy. Patrząc na zdjęcia w Google Images jestem skłonny w to uwierzyć.

Miłośnicy wysokich gór w Dublinie raczej szczęścia nie znajdą, ale żona – miłośniczka gór w każdej postaci – twierdzi, że okolice Dundrum, Ballinteer i położone na południe od nich pagórki znane jako Dublin Mountains (i dalej: Wicklow Mountains) zdecydowanie zadowolą tych, którzy lubią czasem rekreacyjnie pospacerować w górskim terenie.

Poniżej mapka z zaznaczonymi miejscami, o których wspomniałem:

parki - gdzie mieszkać w Dublinie

W ramach ciekawostki dodam, że jedyne miejsce w Dublinie, gdzie do tej pory nas okradziono (z paru plastikowych zabawek na plaży, więc niewielka strata… ;-) ) to plaża w Baldoyle koło Sutton, czyli w okolicy uchodzącej raczej za bezpieczną – nie wyciągałbym na tej podstawie zbyt daleko idących wniosków, ale warto wiedzieć, że wszędzie trzeba uważać :-)

Transport publiczny

Bardzo ważna kwestia w kontekście odpowiedzi na pytanie: „gdzie mieszkać w Dublinie?”. O transporcie publicznym w Dublinie napisałem już dłuższy tekst, wspomniałem go też w dwóch innych, więc nie chcę się znów rozwodzić nad tym tematem, ale mam dla Was taką radę – szukajcie miejsca zamieszkania, które jest dobrze skomunikowane z Waszą pracą, albo z miejscami, gdzie potencjalnie możecie pracy w przyszłości szukać. Jeśli jesteście skazani na autobus, to sprawdźcie czy trasa linii przebiega przez zakorkowane rejony i czy autobus ma wydzielony buspas, czy stoi w korku razem ze wszystkimi. O ile w tym drugim wypadku (np. linia 130 do Clontarf) autobus jeździ całkiem sprawnie, co najwyżej może nieco utknąć w centrum, o tyle na trasach bez buspasów możecie tkwić w korku nawet godzinę lub dłużej na dystansie 5-10 kilometrów.

Jak to wygląda na mapie?

W celach poglądowych załączam mapę pokazującą trasy transportu szynowego w Dublinie wraz z cenami domów w okolicy – generalnie pod względem „komunikacji” polecam praktycznie wszystko, co jest na tej mapie, aczkolwiek jeśli bierzemy pod uwagę kwestie bezpieczeństwa, to „czerwoną lampkę” powinny zapalić Wam te miejsca, gdzie mimo transportu publicznego ceny nieruchomości są niskie – ta sytuacja to nie „okazja”, to po prostu zła okolica.

 mapa transportu szynowego a ceny - gdzie mieszkać w Dublinie

Szczególnie radzę uważać na cały zachodni odcinek czerwonej linii Luasa (domy, które gdzie indziej kosztują po 400-500 tys. EUR i więcej są tam wyceniane na 300 tys. EUR i mniej, osiągając ceny tak niskie jak 145 tys. EUR!) oraz na – mocno wyróżniające się wśród przystanków na północnym odcinku Darta – Clongriffin (tutaj tragedii nie ma, znam parę osób, które tam mieszkają, ale zdecydowanie jest to miejsce mocno poniżej „standardu” wyznaczonego przez okoliczne Clontarf, Malahide czy Howth. Nie wypowiem się na temat północnego odcinka zielonej linii Luasa – jest on dopiero w budowie (czy on przypadkiem nie ma być „biały”, a nie zielony?), więc ceny raczej jeszcze nie odzwierciedlają jeszcze 100% korzyści, jakie on przyniesie, choć na pewno ludzie sprzedający tam domy próbują „grać” już pod wzrost cen w okolicy.

Bliskość miejsca pracy

„Miejsce pracy” do rzecz bardzo względna, ale jest w Dublinie kilka miejsc, które pojawiają się w Waszych pytaniach częściej niż inne; są to: szeroko rozumiane centrum, IFSC, Grand Canal Dock (w skrócie: GCD, znany również jako „Silicon Dock” albo „Google Dock”), Sandyford Industrial Estate, East Point Business Park oraz Blanchardstown Industrial Park. Wszystkie te miejsca zaznaczyłem dla wygody na mapie:

Oczywiście to jak łatwo możemy się dostać do w/w miejsc sprowadza się do jednej z dwóch rzeczy: miejsca zamieszkania oraz transportu publicznego. Pomijając oczywiste rozwiązanie pt. „miejszkaj tam gdzie pracujesz”, skupię się na transporcie publicznym. Idąc po kolei po wymienionych miejscach:

  • centrum – tutaj najsprawniejszą opcją będzie czerwony Luas (przecina całe centrum); zielony Luas będzie w porządku, jeśli pracujecie w okolicy St. Stephen’s Green, ale nie polecałbym go, jeśli macie codziennie spacerować na północ od rzeki. Przy pracy we wschodniej części centrum (bliżej IFSC) rozsądną opcją jest Dart, którego plusem jest to, że jego trasa przebiega też przed Grand Canal Dock – ot, na wypadek zmiany pracy w przyszłości ;-)
  • IFSC – podobnie jak wyżej: czerwony Luas lub Dart. Niestety, IFSC rozciąga się dość daleko na wschód, więc w przypadku Darta należy się liczyć z 10-15 min. spacerem, jeśli pracujemy przy Mayor Square albo dalej,
  • Grand Canal Dock / GCD – zdecydowanie Dart, ew. czerwony Luas, jeśli nie przeszkadza Wam 15-20 minut spaceru
  • Sandyford Industrial Estate – zielony Luas i nic więcej, niestety
  • East Point Business Park – tylko Dart, przy czym nawet wtedy czeka Was przesiadka na bus (jeździ chyba bardzo często, czeka na spóźnionych, biegnących pasażerów :-) ), który specjalnie kursuje na trasie ze stacji Darta do East Point Business Park; dodatkowo, jeśli mieszkacie w Clontarf, to prowadzi tam bardzo ładna i bezpieczna trasa rowerowa wzdłuż wybrzeża,
  • Blanchardstown Industrial Park – tutaj niestety sam nie wiem, Google podpowiada tylko autobusy, ew. pociąg plus autobus, więc nie wygląda to ciekawie – znam ludzi, dla których problem z dojazdem do Blanchardstown był jednym z głównych czynników motywujących do zmiany pracy, więc chyba coś w tym jest…

Być może zauważyliście, że nie pisałem wyżej o autobusach – powód jest prosty, z autobusami zawsze jest tak samo: „to zależy” – jeśli ma wydzielony pas, to może być OK – ja nie narzekałem dojeżdżając z Clontarf do IFSC; z kolei kolega z Santry klął co dzień, bo dojazd do centrum zajmował mu ponad godzinę, chyba że wyszedł z domu na pierwszy autobus (7:00).

Poniżej dorzucam jeszcze mapę od IDA – przedstawia ona lokalizację dublińskich (i „poddublińskich”) biur kilkudziesięciu firm technologicznych. Uwzględnia ona kilka lokalizacji, o których nie wspomniałem (np. okolice Swords czy Tallaght), ale jednocześnie traktuje centrum jako jeden wielki worek, bez rozróżniania gdzie konkretnie znajduje się dane biuro (a jak już pisałem, ma to duże znaczenie pod względem dojazdów), więc traktuję ją jako uzupełnienie tego, co wysmarowałem powyżej:

IDA map

To gdzie w końcu mieszkać w tym Dublinie?

Myślę że z powyższych punktów każdy może sobie wybrać to, co jest dla niego istotne w odpowiedzi na pytanie „gdzie mieszkać w Dublinie”, ale gdyby ktoś był ciekawy naszej subiektywnej opinii, to poniżej zamieszczam mapkę – na czerwono zaznaczyłem miejsca, gdzie na pewno byśmy nie chcieli mieszkać, na żółto te, gdzie moglibyśmy np. wynajmować jakiś czas w zamian za niższe ceny, a na zielono te, gdzie chętnie rozważylibyśmy zakup mieszkania lub domu, gdyby pieniądze nie były problemem. Białe plamy to… białe plamy – miejsca, o których nie potrafię się wypowiedzieć. Intensywność koloru wskazuje na to jak bardzo dane miejsce nam odpowiada lub nie:

dzielnice

Oczywiście, jak już pisałem wielokrotnie wcześniej – mapa jest orientacyjna: nie rysowałem jej z dokładnością do metra, a celem jej stworzenia jest zobrazowanie – z grubsza – gdzie jest lepiej, a gdzie gorzej, w naszym subiektywnym mniemaniu, biorąc po uwagę wypadkową wszystkich wymienionych wyżej czynników.

I raz jeszcze proszę – piszcie, komentujcie: jestem bardzo ciekaw Waszego zdania, bo na pewno jest wiele miejsc, co do których się mylę i chętnie poznam nowe informacje z pierwszej ręki :-)

Czytaj dalej


Good Friday Alcohol Ban, czyli kraj absurdów w pigułce

Dziś, w Wielki Piątek, więc w Irlandii przez 24 godziny panuje tzw. „Alcohol Ban” – od północy nie można kupić nigdzie alkoholu, nie można go też publicznie spożywać.

No prawie…

Irlandia nie byłaby Irlandią, gdyby ów przepis był prosty i nie zawierał dziwnych wyjątków, więc jeśli naprawdę musicie się dzisiaj napić, to mam dla Was dobre wiadomości ;-)

Otóż zakaz można obejść:

  • idąc do restauracji, pod warunkiem, że znajduje się ona w hotelu, teatrze lub na wodzie – np. na barce
  • podróżując gdzieś pociągiem z wagonem restauracyjnym
  • (uwaga, trzymajcie się!) posiadając bilet na trasę powyżej 40 km (wtedy możemy się udać do restauracji na stacji kolejowej); podobna opcja działa w przypadku samolotów / lotnisk (tylko po odprawie, rzecz jasna!) oraz promów / portów.
  • (to nie koniec!) specjalne zasady dotyczą klubów (np. golfowych). One także mogą sprzedawać alkohol, ale – znów wyjątek! – muszą najpierw zawnioskować o zgodę i mogą go sprzedawać przez maksymalnie 6 godzin dziennie.

Kraj absurdów. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeszcze związki zawodowe miały specjale pozwolenie na spożywanie alkoholu w pracy w ten dzień ;-)

Co więcej, okazuje się, że w niektórych miejscach na alkohol nie można dziś nawet patrzeć (czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal? ;-) ). Tak wygląda to w marketach (za Reddit.com):

goodfridayban

I w tym wesołym tonie życzę wszystkim Smacznego (a może lepiej Wesołego) Jajka! ;-)

Czytaj dalej


Nie łatwo być konsumentem w Irlandii, czyli o zakupach online z UK i nie tylko.

Jak być może już zauważyliście, Irlandia nie jest najlepszym miejscem do robienia zakupów – wiele towarów jest niedostępnych, a największe sklepy internetowe albo nie obsługują Irlandii (np. Zalando), albo wysyłka do Irlandii jest droższa lub nie zawsze dostępna (np. Amazon). W obu przypadkach oznacza to płatność w GBP, co powoduje konieczność wymiany waluty lub bycie skazanym na nie zawsze korzystny kurs wymiany w banku, na karcie debetowej lub kredytowej (zwykle nie ma tragedii, ale zapłacicie parę EUR więcej) albo przez PayPala (zupełne złodziejstwo). Co zrobić z tym fantem?

Revolut

Rozwiązaniem Waszych problemów będzie Revolut – karta debetowa „pre-paid”, którą możecie wyrobić online. Możecie ją doładować swoją kartą debetową w EUR (albo z konta bankowego), a następnie używać jak zwykłej karty (Revolut wyśle Wam jedną sztukę za darmo jeśli chcecie) albo jako karty wirtualnej tylko do płatności online. Przy płatności Revolut przeliczy Wam EUR na jedną z dziesiątek innych walut (w tym GBP, USD czy PLN) po bardzo korzystnym kursie, zdecydowanie lepszym od tego co oferują banki. To wszystko za darmo, bez żadnych okresowych opłat – naprawdę polecam. Sam używam Revoluta od prawie roku i jestem bardzo zadowolony z tego co oferuje. Co więcej, „awaryjna” karta już parę razy uratowała mi skórę.

Jak założyć?

Jak już wspomniałem, cała operacja odbywa się online poprzez ściągnięcie aplikacji na Wasz telefon. Dostępne są wersje na różne systemy, w tym oczywiście Android i iOS. Jeśli chcecie mi zrobić mały prezent, możecie zarejestrować się przez mojego linka: Revolut. Nic Was to nie kosztuje, a ja za pierwsze 5 zarejestrowanych osób dostanę 5 GBP – nic wielkiego, ale będzie mi miło ;-) Ale jeśli wolicie, możecie też udać się po prostu na stronę http://www.revolut.com. Następnie, niezależnie od obranej drogi, wybierzcie „Get the App” w rogu ekranu i postępujcie zgodnie z instrukcjami.

Zaznaczam, że wpis ten nie jest reklamą (musiałbym oszaleć, żeby „sprzedać się” za 5 x 5 GBP ;-) ), a Revoluta polecam, bo naprawdę sobie chwalę ten produkt. Przy częstych zakupach w sklepach internetowych poza Irlandią, gdzie wymagana jest płatność w GBP, USD czy innych walutach, oszczędził mi on już co najmniej kilkadziesiąt, jeśli nie ponad 100 EUR.

Czytaj dalej


Wizyta w szpitalu na Temple Street

Jakiś czas temu (OK, będzie już pół roku, ale jakoś nie bardzo miałem czas pisać ;-) ) mieliśmy wątpliwą przyjemność odwiedzić ze starszym synem słynny szpital przy Temple Street. Wizyty nikomu nie polecamy, straszyć nie chcemy, ale jeśli ktoś wie czego się spodziewać, jeśli kiedyś tam trafi, to zapraszamy do przeczytania.

Tytułem wstępu

Temple Street to szpital dziecięcy pełniący jednocześnie funkcję polskiego SORu – placówka od wszelkich spraw związanych z dziećmi, w tym także od nagłych i poważnych, albo tych, które zdarzyły się poza godzinami pracy GP, a wymagają interwencji lekarza, nawet jeśli życiu nie zagrażają.

Tu może wtrącę, że w Irlandii wizyta w takim szpitalu jest płatna (100 EUR za wizytę), chyba że wcześniej odwiedzimy GP lub D-Doc (GP po godzinach) i dostaniemy od niego skierowanie – wtedy płacimy tylko za GP; posiadacze Medical Card, w tym dzieci do lat (jeśli mnie pamięć nie myli) 6 nie płacą za GP, ale za szpital owszem. Aha, nie jest to informacja oficjalna, ale doświadczenie nasze i opinie paru znajomych osób zdają się potwierdzać, że wizyta ze skierowaniem przebiega szybciej (o tym co znaczy „szybciej” przeczytacie dalej), niż bez… Kto wie, może coś w tym jest.

Pierwsze wrażenia…

No więc, wracając do tematu – na Temple Street trafiliśmy ze skierowania D-Doc ok. godziny 20:00, w środku tygodnia.

Już od wejścia dało się poczuć specyficzny klimat – wąskie przejście, szara posadzka, żółte ściany, migocząca na suficie świetlówka i jęki w oddali. Idziemy dalej – recepcja. Smutny (trudno się dziwić, przy takiej depresyjnej pracy…), acz uprzejmy Pan odebrał list od D-Doc, spisał dane, zadał parę pytań i skierował do poczekalni rozciągającej się za naszymi plecami. Widok trudny do zapomnienia – niewielkie pomieszczenie gęsto zastawione krzesłami, wypełnione po brzegi ludźmi; tymi małymi – pacjentami – na ogół płaczącymi, albo z grymasem bólu na twarzy – i ich rodzicami, siedzącymi lub stojącymi gdzie akurat znalazło się miejsce. Atmosfera rzecz jasna grobowa, bo trudno o dobry humor z wysoką gorączką, problemami z oddychaniem, połamanymi kończynami, porozcinanymi głowami i innymi tego typu urazami, szczególnie o takiej porze. Wśród obecnych przekrój całego społeczeństwa, ale z lekką przewagą osób z silnym, północnodublińskim akcentem i kwiecistym słownictwem, jeśli wiecie co mam na myśli ;-)

Szukamy miejsca. Znajdujemy dwa krzesła w jeszcze mniejszym pomieszczeniu na uboczu. Plus, że dalej od głównej sali, ale minus, bo zaczynamy w pewnym momencie mieć obawy, czy o nas nie zapomniano. Wiedzieliśmy, że trochę poczekamy, ale kiedy pierwsze pół godziny zamienia się w godzinę, a godzina płynnie przechodzi w kolejną, zaczynamy mieć wątpliwości. Zmęczenie daje się we znaki, szczególnie że żona jeszcze była wtedy w zaawansowanej ciąży. Zastanawiamy się wręcz, czy jest sens czekać – omawiamy nawet opcję powrotu do domu i wezwania karetki.

Dalej tylko gorzej?

W międzyczasie mamy drobne spięcie z jedną z mam w poczekalni, której nadzwyczajnie dobrze odżywione dziecko (by nie powiedzieć patologicznie otyłe; dziecko na oko niecałe dwa lata, waga 25 kg lub więcej – jak się przewracało, to nie było w stanie samo się podnieść) z nudów zaczyna się wspinać po krzesłach, a robiąc to, próbuje sobie pomóc łapiąc za kaptur naszego syna, trafiając na szczęście w moją rękę (z trudem udźwignąłem ten ciężar…). W tym momencie obdarzona bardzo wymownym spojrzeniem matka dziecka zdołała tylko wydusić urażonym tonem „Wha?! She’s only a baby!”, ale w końcu woła dziecko do siebie. To dobrze, bo jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby kontynuować temat.

W końcu się doczekaliśmy – żona z synem zostaje poproszona do pomieszczenia, gdzie robią wstępne badanie, a po ok. 15 minutach, około 22:30 przechodzimy do kolejnej sali.

Inny świat

Duża, czysta sala z 8 czy 9 łóżkami i kilkoma krzesłami dla tych, którzy mieli na tyle szczęścia by opuścić mroczną poczekalnię, ale nie na tyle, by załapać się na wolne łóżko (nam dopisało szczęście i od razu dostaliśmy łóżko); cisza, spokój, tylko szum i popiskiwanie aparatury medycznej. Trochę tłoczno (sporo personelu medycznego, pacjenci, rodziny), ale w porównaniu z poczekalnią wręcz komfortowo. Potem już raczej z górki – sprawna (acz raczej niezbyt szybka, choć przy ilości przewijających się tam pacjentów trudno mieć o to pretensje) pomoc, życzliwi i pomocni lekarze. Potem trochę siedzenia, dawkowanie leków, mierzenie różnych rzeczy, potem znów leki… Około 3:00 w nocy dowiadujemy się, że możemy wracać do domu, bo sytuacja poprawiła się na tyle, że dłuższy pobyt w szpitalu nie jest konieczny – całe szczęście. Wracamy tą samą drogą, przez ponurą poczekalnię i recepcję, mając nadzieję, że szybko tam nie wrócimy.

Na do widzenia…

Nie polecamy wizyty na Temple Street, a szczególnie związanych z nią wrażeń (aczkolwiek do samej pomocy medycznej zastrzeżeń nie mamy!), ale jeśli kiedyś tam traficie, to sugerujemy przygotować się na parę godzin czekania. Może będziecie mieli więcej szczęścia (ponoć rano jest lepiej), ale lepiej nastawcie się na mniej optymistyczny wariant.

Czytaj dalej


Powrót po długiej przerwie!

Ani się obejrzałem, a minęło 7 (!) miesięcy od ostatniego wpisu na blogu. Codzienność pochłonęła nas w tym czasie dość skutecznie i nie bardzo chciała oddać. W ciągu tego ponad pół roku wydarzyło się całkiem sporo – rodzina się nam powiększyła o kolejnego męskiego potomka, starszy syn poszedł do przedszkola (przecież dopiero co żona pisała o porodzie!), pierwszy raz przyszło nam odwiedzić szpital na Temple Street i stuknęły nam 3 lata w Irlandii. Przez dom przewinęło się stado chorób (przedszkole!), ja miałem trochę urwania głowy w pracy, a w przy tym wszystkim, w natłoku codziennych obowiązków, blog poszedł w odstawkę. Napisałem w tym czasie szkice kilku tekstów, lecz – niestety – dokończenie ich nie było mi za bardzo po drodze.

Ale wystarczy!

Korzystając z kilku dni zaległego urlopu i „kopnięty” motywacyjnie przez kilku czytelników pytających o przyczyny braku aktywności na blogu (szczerze dziękuję za pamięć!), kończę powoli dwa wpisy i spróbuję niedługo po tym dokończyć trzeci.

Bądźcie czujni, wracamy na dniach!

Czytaj dalej


12 rzeczy, które zaskoczą Cię w Irlandii

Pisałem jakiś czas temu o rzeczach, które mnie irytują, teraz napiszę więc o rzeczach, które mnie po prostu zaskoczyły, albo dziwiły mnie, zanim do nich przywykłem. Jest to oczywiście wybór czysto subiektywny  – dam sobie rękę uciąć, że co najmniej jeden punkt z tej listy u większości ludzi trafiłby na listę „czego nie mogę znieść w Irlandii”.

Specyficzne rozumienie „ładnej pogody”

Przychodzi taka pora roku, kiedy na ulice wylegają ludzie w krótkich spodenkach i sandałach, billboardy zaczynają zachęcać do konsumpcji lodów, a lekarze udzielają ostrzeżeń związanych z przebywaniem na słońcu. Tak, wiem – myślicie pewnie teraz o upałach ponad 30 stopni, suchej i bezwietrznej pogodzie, niczym w Polsce w środku lata. Rzecz w tym, że w Irlandii podobne obrazki można zobaczyć już przy 20-22 stopniach (co jest na ogół nnajwyższą temperaturą, jaką da się w Irlandii zaobserwować przez więcej niż jeden dzień; czasami trafi się jeden dzień z temperaturą ok. 24-25 stopni), co jest na swój sposób zabawne; naszym faworytem w kategorii anegdotek pogodowych jest ta, kiedy lekarz z troską wypytywał moją ciężarną żonę o to, jak sobie radzi z upałami, podczas gdy przez Irlandię przelewała się fala upałów z temperaturami dochodzącymi do 24 stopni ;-)

Brak transportu publicznego w nocy

Od czasu narodzin dziecka problem ten nie dotyczy mnie na tyle, żebym musiał narzekać, ale domyślam się, że osób lubiących nocne życie może to być spory problem – w Dublinie (i zapewne w innych miastach także, chociaż nigdy tego nie sprawdzałem) nie funkcjonuje coś takiego jak nocny transport publiczny. Ostatnie autobusy zjeżdżają do zajezdni ok. 23:00, a potem zostają już tylko taksówki.

Bus od 7:00 do 17:30

Co więcej – w nawiązaniu do poprzedniego punktu – na niektórych trasach na pierwszy kurs autobusu trzeba trochę poczekać. O ile miałem podejrzenia, że nie będzie to 4:30 czy 5 rano, o tyle długi czas byłem przekonany, że gdzieś koło 6:00 będę mógł się już dostać „moim” autobusem do centrum miasta. Niestety – jak się okazało – pierwszy kurs autobusu przypada na okolice godziny 7:00 rano. Zrozumiałbym to jeszcze, gdyby tuż obok znajdował się Dart kursujący wcześniej, ale nie – od „mojego” przystanku do Darta jest ok. 2.5 – 3 km, więc nie jest on zadowalającą alternatywą. Pracujecie w systemie zmianowym? Macie zmianę na 7:00 rano? No to wio, na rower, bo Dublin Bus Wam w dotarciu do pracy nie pomoże…

Wcześnie zamknięte sklepy na początku tygodnia

Typowe godziny otwarcia sklepu w Dublinie wyglądają mniej więcej tak:

poniedziałek     09:00 – 18:00
wtorek              09:00 – 18:00
środa                09:00 – 18:00
czwartek           09:00 – 21:00
piątek               09:00 – 20:00
sobota              09:00 – 19:00
niedziela           12:00 – 18:00

Jeśli jesteście przyzwyczajeni do zakupów po pracy, a jednocześnie musicie pracować dłużej (albo lubicie przychodzić do pracy na 10-11, jeśli macie taką możliwość), to będziecie musieli z jeden z tych rzeczy zrezygnować, przynajmniej na początku tygodnia. W tygodniu Irlandii sklepy są na ogół czynne dość krótko, z wyjątkiem czwartków i – w niektórych przypadkach – piątku. W sobotę zwykle są one otwarte mniej więcej tak długo jak w czwartek piątek, po czym w niedzielę albo są w ogóle nieczynne, albo otwierają się później i zamykają wcześniej. Nie stanowiło to dla mnie nigdy większego problemu, ale muszę zaznaczyć, że zakupy spożywcze robię online, a do pracy przychodzę raczej wcześniej niż później, więc nawet jeśli muszę po coś podjechać do centrum, to do 18:00 na ogół bez problemu się wyrobię. Zależnie od Waszych przyzwyczajeń zakupowych – warto o tym pamiętać.

Urzędy i banki otwarte w dziwnych godzinach oraz nieczynne w weekend

Urzędy i banki to „specjalny przypadek” sklepów – w tygodniu są czynne w jeszcze dziwniejszych godzinach (np. 10:00 – 16:00), a w soboty i niedziele są po prostu zamknięte. Sam w banku bywam rzadko (a i mam oddział blisko pracy, więc zawsze mogę podejść w ciągu dnia), w urzędach jeszcze rzadziej, więc nie jest to dla mnie wielkim problemem, ale wyobrażam sobie, że są ludzie, dla których jest to nieprzeciętna uciążliwość. Ponownie, jak w przypadku sklepów, warto mieć tego świadomość.

Chipsy o smaku soli i octu

Bez większego komentarza – nie pojmuję, jak ten wynalazek może komuś smakować, choć próbowałem się przekonać ładnych kilka razy…

Park rozrywki, którego tematem przewodnim są chipsy

Tak, dokładnie tak – Irlandia ma park rozrywki poświęcony chipsom,  a jego „gospodarzem” jest „Pan Ziemniak”.

OK, trochę uprościłem, więc wyjaśniam. Kultową irlandzką marką chipsów jest Tayto, a maskotką marki jest wielki ziemniak w mało gustownej, czerwonej marynarce i jeszcze mniej gustownych spodniach w żółte pasy. Aby ulżyć Waszej wyobraźni, oto on:

Tayto

Tayto jest takim fenomenem kulturowym w tym kraju, że często nazwy „tayto” używa się jako zamiennika dla „crisp” (czyli tego, co my nazwalibyśmy „chips”). Nic dziwnego, że właściciele marki postanowili odciąć od tego sukcesu parę kuponów i zbudowali park rozrywki. Taki ziemniaczany Disneyland. Oczywiście „ziemniaczany” nie oznacza tego, że każda atrakcja jest związana z ziemniakami i chipsami – to zupełnie normalny park rozrywki, tylko że wszędzie towarzyszy nam ziemniaczany ludek.

tayto-park-map-610x0-c-default

Pytający „How are you?” nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie

To jest coś, czego do tej pory mój mózg nie może „ogarnąć”. Pewnie już to kiedyś pisałem, ale przypomnę – na podstawie obserwacji ustaliłem, że najbardziej właściwą odpowiedzią na powitanie „How are you?” jest: „Not too bad, how are you?”. Ew. jeśli jesteście w kreatywnym nastroju, to wybierzcie sobie dowolny zestaw z poniższej tabelki – wylosujcie pierwszy człon, potem drugi człon i połączcie:

How are you?

Jakkolwiek lubię „standaryzację”, tak w tym wypadku nie mogę sobie przyzwyczaić i regularnie mnie to pytanie „zawiesza”. Jedna część mózgu ma już gotową „domyślną” odpowiedź, podczas gdy druga na gwałt szuka sensownej, w miarę niestandardowej odpowiedzi, co zazwyczaj kończy się krótkim „zawieszeniem” i postawieniem na sprawdzoną pierwszą opcję.

Krótkie baseny rekreacyjne, często bez wydzielonych torów

Czasami, mimo problemów z zatokami, lubię popływać. Kilkanaście, kilkadziesiąt basenów kraulem w umiarkowanie szybkim tempie działa relaksująco, buduje mięśnie, spala tłuszcz i ma masę innych zalet, ale – niestety – by się nim cieszyć, potrzebne jest co najmniej 25 metrów wydzielonego toru, dzielonego z 1-2, góra 3 osobami. I tu niestety można się rozczarować.

Owszem, baseny 25 metrowe są jak najbardziej dostepne (tzn. znam jeden w Markievicz Leisure Centre, ale nie wątpię, że jest więcej), o jednym 50m też mi wiadomo (Westwood Gym w Fairview / Clontarf), ale zdecydowana większość „lokalnych” basenów to baseny w szkołach, przychodniach / klinikach / centrach rehabilitacji itp. I problem z nimi jest taki, ze nie dość, że są zwykle krótkie (na oko: do 15, góra 20 metrów), co jeszcze mógłbym przeżyć, ale są one też „otwarte” – nie mają wydzielonych torów, przez co każdy pływa jak chce: jedni wzdłuż, drudzy w poprzek, trzeci „optymalizują” dystans i płyną po skosie, albo dookoła, a pomiędzy nimi wszystkimi pluskają się jeszcze dzieci…

Nie zrozumcie mnie źle – nie oczekuję wydzielonego toru na prywatny użytek, ale naprawdę, 4-5 (nawet krótkich) torów po 4-5 osób na pewno działałoby lepiej, niż 20-25 osób i „wolna amerykanka”… Dziwi mnie to o tyle, że w Polsce, nawet w basenach hotelowych mających po 15 metrów, widywałem zwykle chociaż jeden albo dwa tory, dla tych, którzy przychodzą pływać, a nie posiedzieć w wodzie…

Brak podziału na „dzieci chore” i „dzieci zdrowe” u lekarza

To akurat coś, co mnie nie tylko dziwi, ale też trochę irytuje. Otóż u GP wszystkie dzieci są przyjmowane w tych samych godzinach, w tym samym miejscu. Nie będę się rozwodzić nad tematem, bo chyba każdy potrafi zrozumieć, że idąc ze zdrowym dzieckiem na kontrolę, badanie okresowe albo (szczególnie) szczepienie, mało który rodzic ma ochotę narażać je na zachorowanie na grypę, czy inne, często groźniejsze choroby zakaźne.

Kąpanie dzieci raz na tydzień

Ot, kolejna, mało istotna ciekawostka – dzieci, nawet do wieku kilku miesięcy, kąpie się co parę dni. I zaznaczam, że „parę” nie oznacza „co drugi dzień”, ale raz na 4-5 dni, albo i tydzień. Nie żeby mi to przeszkadzało – podejrzewam wręcz, że codzienne mycie może mieć nawet więcej wad niż zalet – ale jednak choćby tylko z perspektywy osoby zmieniającej pieluszki miałbym pewien dyskomfort nie kąpiąc dziecka chociaż raz na 2-3 dni.

Brak pewnych produktów spożywczych w sklepach

Temat rzeka – jest wiele produktów, których mi tu brakuje*, ale brak kilku z nich doskwiera szczególnie.

Na pierwszym miejscu jest „prawdziwy” chleb. Oczywiście są piekarnie, które wypiekają coś zbliżonego do chleba, jaki znam z Polski, ale po pierwsze – nie ma ich aż tak wiele (może z wyjątkiem centrum miasta), a po drugie – sprzedawany przez nie chleb nie jest aż tak dobry, jakbym się tego spodziewał;

Drugi brakujący produkt to mleko UHT. O ile na ogół wolę świeże („świeże”) mleko i liczę się z tym, że jego okres przydatności do spożycia jest ograniczone, o tyle lubię mieć w domu „zapasowy” karton albo dwa z mlekiem, którego przydatność do spożycia to kilka (6?) miesięcy od daty produkcji – tak na wszelki wypadek. Niestety, nic mi nie wiadomo, by takie mleko było dostępne w Irlandzkich sklepach.

Kolejny produkt, w który zwykle zaopatrujemy się w polskich sklepach to… chrupki kukurydziane. Tak, chrupki – o takie:

chrupki kukurydziane

Raz, że sam je lubię, a dwa – są świetnym sposobem na zajęcie dziecka. Niestety, przysmak ten jest w Irlandii nieznany, a jedyne alternatywy to pełne cukru ciasteczka albo chipsy, które średnio się nadają na nieszkodliwą przekąskę dla malucha.

* brakuje, tj. nie ma ich w marketach takich jak Tesco czy SuperValu, gdzie zamawiamy zakupy on-line; oczywiście można je znaleźć w polskich sklepach na przykład

 

 

Czytaj dalej