Koszty Utrzymania w Dublinie – Raport 2017

Kontynuując coroczną tradycję, choć ze sporym opóźnieniem, w końcu udało mi się zebrać do zrobienia zestawienia ubiegłorocznych wydatków. Co roku piszę to samo tytułem wstępu, więc tym razem nie zamierzam się rozpisywać – polecam tylko przeczytać wstęp zeszłorocznego raportu, który wyjaśnia trochę terminologii i to kim jesteśmy (bo w tym kontekście należy patrzeć na nasze wydatki). Raport sprzed dwóch lat dostepny jest tutaj. Dodatkowo w tegorocznym raporcie zamieszczam wykresy porównujące wydatki z trzech ostatnich lat, z podziałem na kategorie.

Dla przyzwoitości zamieszczam poniżej bardzo skróconą wersję moich corocznych objaśnień.

Terminologia – koszty utrzymania, a pozostałe koszty

To czym są koszty utrzymania, a czym są koszty „pozostałe” pisałem już co najmniej dwa razy: w pierwszym raporcie i w jeszcze wcześniejszym wpisie, więc po dokładniejsze wyjaśnienia zapraszam tam. W największym skrócie „koszty utrzymania” to wszystkie koszty „stałe” (wynajem, media), transport, wyżywienie oraz inne w miarę częste i dość regularne wydatki (np. środki czystości). Nie mieszczą się tu jedynie koszty utrzymania dzieci (inne niż jedzenie) – oddzielam je, żeby raport był bardziej użyteczny dla osób, które dzieci nie posiadają, a także dla tych, które dzieci planują i nie wiedzą z jakimi wydatkami może się to wiązać. Inne wydatki, które nie mieszczą się w „kosztach utrzymania” to m. in. meble, elektronika, ubrania, zdrowie itp.

Ze wszystkich kategorii dwie mogą wydawać się niejasne, więc wyjaśniam: „żywność” oznacza zakupy spożywcze, natomiast „jedzenie” to np. kawa, lunche, obiady i kolacje poza domem. Zdaję sobie doskonale sprawę, że w języku polskim są one synonimami, jednak tworząc kategorie wydatków potrzebowałem dwóch prostych, jednowyrazowych nazw na rozróżnienie tych dwóch rzeczy – padło na „żywność” i „jedzenie” i tak już zostało, więc proszę o wyrozumiałość przy czytaniu ;-)

Średnie Miesięczne Wydatki

Od zeszłego roku wiele się nie zmieniło (to samo mieszkanie bez podwyżki czynszu, drugi syn urodził się w październiku, więc za bardzo nam kosztów rocznych nie zdążył podnieść ;-) ), więc wielkich różnic nie ma, ale średnie miesięczne koszty utrzymania wzrosły z 2198 EUR do 2363 EUR (+7.5%). Przypomnę jednak, że 2015 był nieco „przekłamany” (przeprowadzka do droższego mieszkania w maju i dłuższy pobyt w Polsce w pierwszej połowie roku), więc jeśli porównamy wydatki z 2016 tylko z drugą połową 2015 (średnio 2323 EUR), to różnica nie jest już tak widoczna (+1.8%).

Z podziałem na kategorie wygląda to mniej więcej tak:

  • mieszkanie: 1350 EUR (+5%)
  • prąd: 53 EUR (-16%!)
  • gaz: 49 EUR (+2%)
  • woda: 11 EUR (-15%)
  • internet: 45 EUR (+10%)
  • żywność: 547 EUR (+13%)
  • jedzenie: 94 EUR (-2%)
  • środku higieniczne i czystości: 36 EUR (-8%)
  • transport: 138 EUR (-3%)
  • telefon: 40 EUR (+0%)

Co na wykresie uwzględniającym trzy ostatnie lata prezentuje się tak:

utrzymanie miesieczne koszty

Jeśli zaś chodzi o wydatki łączne – te wyniosły 2881 EUR, co stanowi wzrost o 8% (z 2672 EUR; ), na co największy wpływ miały w/w mieszkanie oraz żywność, a w dalszej kolejności wydatki na dziecko (średnio 40 EUR miesięcznie więcej).

Spostrzeżenia

W tym roku różnice w kosztach, w porównaniu do roku ubiegłego, są stosunkowo niewielkie, więc zbyt wielu ciekawych wniosków nie mam, ale parę drobnych rzeczy się znalazło…

Stałość niektórych wydatków

Przyznam, że najbardziej zaskoczyła mnie stałość niektórych wydatków, szczególnie tych na transport – rok temu używaliśmy Leap Card i okazyjnie jeździliśmy taksówkami; w tym roku mam wykupiony Tax Saver Ticket (realnie kosztuje mnie on 75 EUR miesięcznie), żona używa Leap Carda, taksówkami jeździmy tak samo okazyjnie (choć wydawało mi się, że nieco częściej, z racji kilku wizyt u lekarza / w szpitalu), a mimo to wydatki miesięczne są praktycznie identyczne – różnią się raptem o 4 EUR.

Gaz? Rok do roku praktycznie bez zmian – nie spodziewałem się dużych różnic, bo większość roku nie grzejemy, a przez pozostałe kilka miesięcy temperaturę mamy ustawioną na ten sam poziom, ale czas i „moc” grzania nie zależy od temperatury docelowej, a od tego „ile trzeba dogrzać”, żeby tę temperaturę osiągnąć, a to z kolei mocno wiąże się z temperaturami na zewnątrz – ja wiem, że Irlandia ma dość „stabilny” klimat, ale nie sądziłem, że aż tak!

Podobnie zaskakuje mnie kategoria „jedzenie” – jak widać jesteśmy w kwestii jadania „na mieście” bardzo regularni, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy ;-)

Rzeczy do pominięcia

Z pozostałych kategorii można zignorować mieszkanie (wzrost związany z tym, że rok wcześniej do maja płaciliśmy mniejszy czynsz, a od maja większy; w 2016 cały rok płaciliśmy już ten sam, wyższy) oraz wodę (bo ta opłata znika na stałe). Telefon mamy na kartę, więc płacimy zawsze tyle samo, a to co dostajemy w pakiecie za 20 EUR od osoby starcza nam aż nadto.

Oczekiwane wzrosty

Wzrost innych wydatków nie dziwi: te na żywność będą rosnąć – syn rośnie, a z nim jego apetyt ( ;-) ), rachunki za internet rosną co roku o +/- 10% co jest typową praktyką providerów.

Zaskakujący prąd

Bardzo zdziwiło mnie, że zapłaciliśmy średnio aż o 15% mniej za prąd, ale po chwili zastanowienia stwierdzam, że ma to sens. Przede wszystkim dużo rzadziej używamy mikrofalówki – w pierwszym roku życia młodszego syna niemal non-stop coś sterylizowaliśmy (butelki, smoczki), czego teraz już nie robimy.

Po drugie – mniej więcej w połowie zeszłego roku przestaliśmy tak często piec chleb. Raz, że brakowało czasu, a dwa, że potrzebowałem trochę diety po 2015, kiedy brak snu i czasu na ruch (pierwsze dziecko, do tego kiepsko śpiące… ;-) ) dorzuciły mi parę kilo tu i tam.

Trzeci możliwy powód to wymiana większości żarówek na LEDy – nie sądzę, żeby miało to duży wpływ na mniejsze wydatki, ale pewnie parę EUR w ciagu roku zostało w kieszeni.

Gdybym miał zgadywać jak będzie to wyglądać w tym roku, to przewiduję wzrost do poziomu 65-70 EUR – z drugim dzieckiem mikrofalówka wróciła do łask, a czasu na zmywanie już praktycznie nie starcza, więc zmywarka jest włączona codziennie, a zdarza się, że i nawet dwa razy dziennie.

Wynajem poniżej ceny rynkowej

Patrząc na koszt wynajmu warto mieć na uwadze to, że w zeszłym roku byliśmy w „dwuletnim okresie ochronnym” jeśli chodzi o wysokość czynszu, a nim ten okres się skończy (maj 2017), będziemy już objęci ostatnimi zmianami ograniczającymi wzrost wysokości czynszu do 4% rocznie, co oznacza, że za rok będziemy prawdopodobnie płacić raptem 1400 EUR, podczas gdy cena „rynkowa” naszego mieszkania to w chwili obecnej 1600 – 1700 EUR (sprawdzam co jakiś czas na Daft.ie mieszkania na naszym osiedlu). Jeśli landlord nie zdecyduje się nas „wykurzyć” (nie sądzę – to duża firma posiadająca dziesiątki, jeśli nie setki domów i mieszkań w całym kraju, ale nie mogę tego wykluczyć), to znaczy, że szczęście nam dopisało i będziemy oszczędzać ok. 200-250 EUR miesięcznie – weźcie to koniecznie pod uwagę, jeśli używacie tego „raportu” rozważając przeprowadzkę do Irlandii.

Aktualizacja: szczęśliwie podwyżka nas ominęła (tj. ograniczyła się do przepisowej wysokości, a do tego wejdzie w życie dopiero od października), ale w obowiązkowym piśmie z informacją o podwyżce nasz Landlord wycenił „rynkowy” czynsz za mieszkanie takie jak nasze (musi podać taką informację na podstawie mieszkań w okolicy i o zbliżonym standardzie, żeby potwierdzić, że nowy czynsz nie odstaje drastycznie od cen rynkowych) na ok. 1700 EUR. Jeśli planujecie przyjazd i wynajem 2-bed, możecie uznać to za swój punkt wyjścia.

Możliwe „dopłaty”

Jeśli interesuje Cię posiadanie auta, dolicz do podanych kosztów co najmniej 150 EUR miesięcznie + koszt paliwa.

Jeśli palisz, policz ok. 10 – 12 EUR za paczkę.

Jeśli chcesz oglądać TV, dolicz ok. 160 EUR rocznie za TV License.

Jeśli masz dziecko, to… nie ma takiej kwoty, której nie będziesz w stanie wydać, ale przyjmij 900 – 1000 EUR miesięcznie na dziecko na przedszkole i ok. 100 – 150 EUR miesięcznie na dziecko na inne najbardziej podstawowe wydatki (pieluchy, mleko, słoiczki, chusteczki nawilżane itp.). Oczywiście nawet nie wspominam o zabawkach, ubraniach i lekarzach, bo tu tylko Wasz stan konta będzie limitem.

Kim jesteśmy

W oczywisty sposób to kim jesteśmy i jak żyjemy ma spory wpływ na nasze koszty utrzymania, dlatego mimo iż miłośnikiem internetowego ekshibicjonizmu nie jestem, parę słów o nas w ramach „objaśnienia”:

„My” to małżeństwo, jeszcze dość młode (po trzydziestce, ale od bardzo, bardzo niedawna ;-) ) oraz dwójka dzieci: dwulatek i noworodek (stan na grudzień 2016).

Reszta nie zmieniła się od zeszłego roku, więc zapraszam do sekcji o identycznym tytule w zeszłorocznym raporcie.

Podsumowując

Wiele się nie zmieniło, ale głównie za sprawą „ogranicznika” ustawowego nałożonego na ceny najmu – bez tego musielibyśmy doliczyć co miesiąc jakieś 300 EUR kosztów stałych. Poza tym Dublin jak był, tak dalej jest drogi i pozostaje mieć nadzieję, że w niedalekiej przyszłości ceny mieszkań wyhamują (szczerze? nie liczę na to za bardzo…), bo bez tego pobyt tu przestanie mieć sens ekonomiczny dla bardzo wielu osób.

Być może zainteresują Cię też…

Czy przeprowadzka do Irlandii jest łatwa?

Zarobki w branży IT w Irlandii / Dublinie.

Jak wygląda szukanie i wynajmowanie mieszkania?

Lub po prostu sprawdź zbiór najważniejszych informacji dotyczących życia w Irlandii.

Czytaj dalej


Gdzie mieszkać w Dublinie?

Często dostaję od czytelników bloga maile z pytaniem o to gdzie mieszkać w Dublinie. Gdzie jest bezpiecznie, gdzie jest dobry transport publiczny, gdzie jest blisko do takiej a nie innej okolicy (pracy, uczelni) itp. Oczywiście mieszkając w Dublinie od raptem 3 lat ciężko mi doradzać w tym temacie z pozycji autorytetu, jednak mam już trochę rozeznania w tym, które okolice są lepsze, a które gorsze, gdzie ludzie (znajomi, koledzy z pracy) mieszkają albo chcieliby mieszkać, a których miejsc unikają. Kojarzę które dzielnice pojawiają się w prasie częściej w kontekście napadów i strzelanin, doświadczyłem też już tutejszego transportu publicznego, więc staram się odpowiadać – subiektywnie, ale  najuczciwiej jak potrafię. Tym razem postanowiłem zebrać te odpowiedzi „do kupy” w postaci wpisu na blogu – zapraszam do czytania i komentowania!

Uwaga! Jak już zaznaczyłem, informacje przedstawione w tym wpisie są w dużej mierze zupełnie subiektywne, oparte o opinie własne i moich znajomych oraz trochę statystyk i faktów poddanych mojej interpretacji. Moim celem jest doradzenie w sposób „bezpieczny”, w związku z tym wolę pomylić się wskazując „dobrą” okolicę jako nie wartą zamieszkania, niż na odwrót – doradzić komuś mieszkanie w okolicy, o której wiem niewiele, a która okaże się fatalnym miejscem do życia; skupiam się na wskazywaniu miejsc „zdecydowanie dobrych” oraz „zdecydowanie złych”, a w razie wątpliwości wolę jakieś miejsce odradzić, niż fałszywie wskazać jako „dobre”. Z tego też powodu gorąco zachęcam do komentowania i wysyłania maili z uwagami do wpisu – jeśli macie inne zdanie, dajcie znać, na pewno będę chciał w przyszłości zaktualizować ten wpis, żeby był on jeszcze bardziej wartościowy i pomocny.

Kryteria

Tak jak już wspominałem, główne kryteria jakimi kierują się czytelnicy bloga pytający o miejsca do zamieszkania to:

  • bezpieczeństwo
  • „rozsądne ceny” (oczywiście na ogół „droższe” oznacza „lepsze” – bezpieczniejsze, z lepszą infrastrukturą itp., ale wiele osób szuka wariantu pośredniego, czyli względnie przyjaznej okolicy, gdzie nie trzeba wydawać 2/3 pensji na nieduże dwupokojowe mieszkanie)
  • zielona okolica, parki, tereny rekreacyjne, bliskość morza itp.
  • transport publiczny (zwykle w kontekście miejsca pracy)
  • bliskość / dostępność miejsca pracy (tutaj zwykle chodzi o „zagłębia” technologiczne / IT, takie jak Grand Canal Dock, Sandyford Industrial Estate, IFSC, East Wall itp.)

Dla przejrzystości postanowiłem podzielić ten wpis dokładnie na takie kategorie, dzięki czemu każdy będzie mógł sobie „złożyć” własną odpowiedź na swoje pytania, na podstawie tego co jest dla niego ważne, a co nie. Oczywiście nie znam Dublina na tyle, by w każdej z tych kategorii napisać coś mądrego od siebie, dlatego postaram się oprzeć na mapach, statystykach i innych weryfikowalnych źródłach, a tam, gdzie mogę dodać informacje od siebie – z własnego doświadczenia lub zasłyszane – tam to zrobię, wyraźnie to zaznaczając. Do rzeczy więc:

Bezpieczeństwo

Temat rzeka, szczególnie kiedy dyskusja przejdzie na grunt „northside vs. southside”, ale jedno jest pewne – są w Dublinie miejsce powszechnie uważane za ponadprzeciętnie niebezpieczne, a także takie, które uchodzą za dobre miejsca do życia. „Oaz spokoju” raczej jest tu niewiele, bo nawet w „prestiżowych” dzielnicach trafi się raz na jakiś czas np. napad z bronią – trudno się dziwić, nikt przestępcom podróżować nie zabrania.

Trochę Map

Spotykam czasami ludzi, którzy swoją opinię o przestępczości opierają o tę mapę:

bardzo kiepska mapa przestępczości - gdzie mieszkać w Dublinie

Niestety, choć ciekawa, mapa ta jest praktycznie bezwartościowa, bo prezentuje ilość „crime events” na kilometr kwadratowy. Dlaczego taka metryka jest nic nie warta? Przede wszystkim dlatego, że w centrum ilość osób, w tym potencjalnych przestępców i ofiar, na kilometr kwadratowy jest znacznie większa – nawet jeśli gęstość zamieszkania jest tam niższa niż gdzie indziej, to ilośc ludzi, którzy przyjeżdżają tam do pracy, na zakupy, czy pozwiedzać jest (jak na Dublin) ogromna. Po drugie – centra miast są na ogół oblegane przez turystów, którzy są „typowym” celem np. złodziei, co istotnie winduje statystyki. Podsumowując: owszem, centrum jest stosunkowo niebezpieczne, ale wg. tej mapy wszystko dookoła to raj na ziemi, co jest – w najlepszym razie – pobożnym życzeniem mieszkańców miasta.

Moim zdaniem znacznie lepszym wyznacznikiem poziomu bezpieczeństwa jest… zamożność okolicy oraz rozmiar tamtejszej „klasy średniej”. Wbrew temu co wiele osób chciałoby sądzić, istnieje bardzo silna (i dość oczywista) korelacja pomiędzy zamożnością i poziomem przestępczości w danej okolicy, więc sugeruję rzucić okiem np. na tę mapę:

klasa średnia - gdzie mieszkać w Dublinie

Choć nie jest to zapewne mapa idealnie oddająca rzeczywistość, to bardzo mocno pokrywa się ona z moimi obserwacjami, opiniami znajomych i tym co czytam w gazetach – generalnie polecam przyjrzeć się okolicom z przedziału 45% i więcej klasy średniej, ew. 30%+, jeśli sąsiaduje z okolicami „lepszymi”, to też dobry pomysł. Oczywiście nie należy ślepo wierzyć tej jednej, jedynej metryce – gdyby tak było, nie traciłbym czasu na ten wpis :-)

Trochę opinii

Przechodząc do kwestii bardziej „subiektywnych” i opinii – gdybym miał zebrać w punktach moje osobiste i zasłyszane spostrzeżenia, to wyglądałoby to mniej więcej tak:

  • północ jest generalnie bardziej niebezpieczna od południa – brzmi jak duże uogólnienie, ale potwierdzi to chyba każdy, kto mieszka w Dublinie,
  • na północy, w rozsądnej odległości od centrum, naprawdę przyjaznymi miejscami są tylko te na wschodzie: Clontarf (tu mieszkamy i bardzo polecamy), Sutton i Howth (ew. jeszcze dalej od centrum: Portmarnock, Malahide, ale trudno je zaliczać już do Dublina). Raheny też jest OK, o Killbarack słyszałem różne opinie, ale raczej źle nie jest. W skrócie – cały „pasek” terenu pomiędzy Dartem i morzem powinien być dobrym miejscem do mieszkania. Im dalej na północ od Darta, tym gorzej,
  • na południu mogę polecić Dundrum, bo mieszkałem tam parę tygodni po przeprowadzce do Irlandii, albo większość miejsc na linii Darta: Ballsbridge, Sandymount, Blackrock, Dun Laoghaire, Dalkey itd. Oczywiście wszystkie je łączy wysoka cena wynajmu,
  • jeśli nie macie co robić z pieniędzmi i zależy Wam na „prestiżu” i m.in sąsiedztwie ambasad wielu państw, polecam Dublin 4, szczególnie Donnybrook – bodaj najdroższe miejsce w Dublinie. Pamiętajcie tylko, że jeśli na Waszym podjeździe nie stoją samochody o łącznej wartości przekraczającej 0.5 mln EUR, to sąsiedzi mogą patrzyć na Was nieco podejrzliwie… ;-)
  • na północy zdecydowanie polecam omijać wszystko prócz w/w, ew. Santry jest „budżetową” opcją, którą bym mógł rozważyć – sąsiedztwo nieciekawe, ale samo Santry jest w porządku,
  • na południu im dalej na zachód od Dundrum, tym gorzej – oczywiście to uogólnienie i są wyjątki (np. Terenure to ponoć bardzo fajne miejsce, a trochę „odstaje” na zachód), ale tak jak pisałem – nie jestem w stanie opisać każdej dzielnicy z osobna, więc upraszczam; urażonych przepraszam!
  • miejsca, których absolutnie bym unikał, niezależnie o ceny, to: Ballymun, Finglas, Cabra, Crumlin, Tallaght, Ballyfermot, Clondalkin.

Mała sugestia: jeśli rozważasz jakieś konkretne miejsce, to pojedź tam w piątkowy / sobotni wieczór pospaceruj trochę.

Polecam też poszukać w Google czegoś w stylu „dublin shooting news”, „dublin drug raid” czy „dublin shooting independent” (Independent to nazwa gazety / portalu), tak na przykład – nie żartuję, sprawdzenie tej ostatniej frazy zwraca mi w pierwszych 5 wynikach wyszukiwania następujące lokalizacje strzelanin: Cabra, Lucan, Ballymun, Tallaght i Ronanstown (po sąsiedzku z Clondalkin) i Ballyfermot.

Ceny

Tutaj nie mam wiele do powiedzenia – koń jaki jest, każdy widzi; wystarczy wejśc na Daft.ie. W skrócie – południe jest droższe od północy, miejsca (w moim odczuciu) absurdalnie drogie to Dundrum, D4, Sandymount, Dalkey, Howth (i okolice, rzecz jasna) oraz okolice miejsc typowo biurowych w centrum, takie jak np. IFSC czy Grand Canal Dock. Miejsca drogie, ale warte swojej ceny to Clontarf, Sutton oraz praktycznie wszystko na południowej linii Darta z wyjątkiem wymienionych wyżej „drogich” miejsc.

Osobiście rozglądałbym się też za dzielnicami położonymi na zielonej linii Luasa, ale z własnego doświadczenia znam tylko bardzo drogie Dundrum, więc nie potrafię podać konkretnych miejsc o dobrym stosunku „jakość / cena”.

Dla lepszego zrozumienia jak prezentują się ceny, polecam rzucić okiem na mapę szynowego transportu publicznego (zapomnijcie o autobusach, z paroma wyjątkami to po prostu dramat) i cen w okolicach przystanków w jednej z kolejnych sekcji tego tekstu – warto zwrócić uwagę na dzielnice, gdzie mimo dostępu do Luasa lub Darta ceny są niskie: to bardzo mocny sygnał ostrzegawczy, bo na ogół przystanki w/w mocno podnoszą ceny w okolicy.

Generalnie jeśli szukacie 1 bedroom w „dobrej” okolicy i w przyzwoitym standardzie, to musicie się liczyć z miesięcznym wydatkiem co najmniej 1100 EUR w górę, a 1300 EUR nie powinno Was szokować; 2 bedroom to co najmniej 1500 EUR, ale raczej miejcie w zapasie jeszcze 100-200 EUR więcej.

Przyroda i rekreacja

Tutaj niestety wiem niewiele – mieszkając w Clontarf mam „pod ręką” bardzo duży, zadbany St. Anne’s Park oraz plażę na Bull Island i te miejsca szczerze polecam (gdyby nie ten wiatr na plaży, który urywa głowę przez większość roku, to byłoby tam wręcz idealnie… ;-) ).

Z innych parków, które odwiedziłem, mogę zdecydowanie polecić Marlay Park w Ballinteer. W nieco mniejszym stopniu: Phoenix Park (trochę za dużo betonu jak dla mnie – przecina go kilka ulic) oraz Santry Park (nie tak okazały jak ten w Clontarf, ale też przyjemny, z ładnym placem zabaw, co jest plusem jeśli ktoś ma dzieci). W ogrodzie botanicznym nie byłem, ale żona twierdzi, że jest bardzo rozczarowujący, w porównaniu choćby do Wrocławskiego. Tyle mojej wiedzy w temacie parków.

Osobom, które preferują morze, mogę polecić także Howth i Malahide (uwaga, wietrznie!), ale jestem pewien, że większość wybrzeża też się nada.

Żona donosi mi także, że plaża Portmarnock zasługuje na uwagę – nigdy tam nie byliśmy ale wszyscy znajomi, którzy ją odwiedzili, zachwycają się, że jest najpiękniejsza w okolicy. Patrząc na zdjęcia w Google Images jestem skłonny w to uwierzyć.

Miłośnicy wysokich gór w Dublinie raczej szczęścia nie znajdą, ale żona – miłośniczka gór w każdej postaci – twierdzi, że okolice Dundrum, Ballinteer i położone na południe od nich pagórki znane jako Dublin Mountains (i dalej: Wicklow Mountains) zdecydowanie zadowolą tych, którzy lubią czasem rekreacyjnie pospacerować w górskim terenie.

Poniżej mapka z zaznaczonymi miejscami, o których wspomniałem:

parki - gdzie mieszkać w Dublinie

W ramach ciekawostki dodam, że jedyne miejsce w Dublinie, gdzie do tej pory nas okradziono (z paru plastikowych zabawek na plaży, więc niewielka strata… ;-) ) to plaża w Baldoyle koło Sutton, czyli w okolicy uchodzącej raczej za bezpieczną – nie wyciągałbym na tej podstawie zbyt daleko idących wniosków, ale warto wiedzieć, że wszędzie trzeba uważać :-)

Transport publiczny

Bardzo ważna kwestia w kontekście odpowiedzi na pytanie: „gdzie mieszkać w Dublinie?”. O transporcie publicznym w Dublinie napisałem już dłuższy tekst, wspomniałem go też w dwóch innych, więc nie chcę się znów rozwodzić nad tym tematem, ale mam dla Was taką radę – szukajcie miejsca zamieszkania, które jest dobrze skomunikowane z Waszą pracą, albo z miejscami, gdzie potencjalnie możecie pracy w przyszłości szukać. Jeśli jesteście skazani na autobus, to sprawdźcie czy trasa linii przebiega przez zakorkowane rejony i czy autobus ma wydzielony buspas, czy stoi w korku razem ze wszystkimi. O ile w tym drugim wypadku (np. linia 130 do Clontarf) autobus jeździ całkiem sprawnie, co najwyżej może nieco utknąć w centrum, o tyle na trasach bez buspasów możecie tkwić w korku nawet godzinę lub dłużej na dystansie 5-10 kilometrów.

Jak to wygląda na mapie?

W celach poglądowych załączam mapę pokazującą trasy transportu szynowego w Dublinie wraz z cenami domów w okolicy – generalnie pod względem „komunikacji” polecam praktycznie wszystko, co jest na tej mapie, aczkolwiek jeśli bierzemy pod uwagę kwestie bezpieczeństwa, to „czerwoną lampkę” powinny zapalić Wam te miejsca, gdzie mimo transportu publicznego ceny nieruchomości są niskie – ta sytuacja to nie „okazja”, to po prostu zła okolica.

 mapa transportu szynowego a ceny - gdzie mieszkać w Dublinie

Szczególnie radzę uważać na cały zachodni odcinek czerwonej linii Luasa (domy, które gdzie indziej kosztują po 400-500 tys. EUR i więcej są tam wyceniane na 300 tys. EUR i mniej, osiągając ceny tak niskie jak 145 tys. EUR!) oraz na – mocno wyróżniające się wśród przystanków na północnym odcinku Darta – Clongriffin (tutaj tragedii nie ma, znam parę osób, które tam mieszkają, ale zdecydowanie jest to miejsce mocno poniżej „standardu” wyznaczonego przez okoliczne Clontarf, Malahide czy Howth. Nie wypowiem się na temat północnego odcinka zielonej linii Luasa – jest on dopiero w budowie (czy on przypadkiem nie ma być „biały”, a nie zielony?), więc ceny raczej jeszcze nie odzwierciedlają jeszcze 100% korzyści, jakie on przyniesie, choć na pewno ludzie sprzedający tam domy próbują „grać” już pod wzrost cen w okolicy.

Bliskość miejsca pracy

„Miejsce pracy” do rzecz bardzo względna, ale jest w Dublinie kilka miejsc, które pojawiają się w Waszych pytaniach częściej niż inne; są to: szeroko rozumiane centrum, IFSC, Grand Canal Dock (w skrócie: GCD, znany również jako „Silicon Dock” albo „Google Dock”), Sandyford Industrial Estate, East Point Business Park oraz Blanchardstown Industrial Park. Wszystkie te miejsca zaznaczyłem dla wygody na mapie:

Oczywiście to jak łatwo możemy się dostać do w/w miejsc sprowadza się do jednej z dwóch rzeczy: miejsca zamieszkania oraz transportu publicznego. Pomijając oczywiste rozwiązanie pt. „miejszkaj tam gdzie pracujesz”, skupię się na transporcie publicznym. Idąc po kolei po wymienionych miejscach:

  • centrum – tutaj najsprawniejszą opcją będzie czerwony Luas (przecina całe centrum); zielony Luas będzie w porządku, jeśli pracujecie w okolicy St. Stephen’s Green, ale nie polecałbym go, jeśli macie codziennie spacerować na północ od rzeki. Przy pracy we wschodniej części centrum (bliżej IFSC) rozsądną opcją jest Dart, którego plusem jest to, że jego trasa przebiega też przed Grand Canal Dock – ot, na wypadek zmiany pracy w przyszłości ;-)
  • IFSC – podobnie jak wyżej: czerwony Luas lub Dart. Niestety, IFSC rozciąga się dość daleko na wschód, więc w przypadku Darta należy się liczyć z 10-15 min. spacerem, jeśli pracujemy przy Mayor Square albo dalej,
  • Grand Canal Dock / GCD – zdecydowanie Dart, ew. czerwony Luas, jeśli nie przeszkadza Wam 15-20 minut spaceru
  • Sandyford Industrial Estate – zielony Luas i nic więcej, niestety
  • East Point Business Park – tylko Dart, przy czym nawet wtedy czeka Was przesiadka na bus (jeździ chyba bardzo często, czeka na spóźnionych, biegnących pasażerów :-) ), który specjalnie kursuje na trasie ze stacji Darta do East Point Business Park; dodatkowo, jeśli mieszkacie w Clontarf, to prowadzi tam bardzo ładna i bezpieczna trasa rowerowa wzdłuż wybrzeża,
  • Blanchardstown Industrial Park – tutaj niestety sam nie wiem, Google podpowiada tylko autobusy, ew. pociąg plus autobus, więc nie wygląda to ciekawie – znam ludzi, dla których problem z dojazdem do Blanchardstown był jednym z głównych czynników motywujących do zmiany pracy, więc chyba coś w tym jest…

Być może zauważyliście, że nie pisałem wyżej o autobusach – powód jest prosty, z autobusami zawsze jest tak samo: „to zależy” – jeśli ma wydzielony pas, to może być OK – ja nie narzekałem dojeżdżając z Clontarf do IFSC; z kolei kolega z Santry klął co dzień, bo dojazd do centrum zajmował mu ponad godzinę, chyba że wyszedł z domu na pierwszy autobus (7:00).

Poniżej dorzucam jeszcze mapę od IDA – przedstawia ona lokalizację dublińskich (i „poddublińskich”) biur kilkudziesięciu firm technologicznych. Uwzględnia ona kilka lokalizacji, o których nie wspomniałem (np. okolice Swords czy Tallaght), ale jednocześnie traktuje centrum jako jeden wielki worek, bez rozróżniania gdzie konkretnie znajduje się dane biuro (a jak już pisałem, ma to duże znaczenie pod względem dojazdów), więc traktuję ją jako uzupełnienie tego, co wysmarowałem powyżej:

IDA map

To gdzie w końcu mieszkać w tym Dublinie?

Myślę że z powyższych punktów każdy może sobie wybrać to, co jest dla niego istotne w odpowiedzi na pytanie „gdzie mieszkać w Dublinie”, ale gdyby ktoś był ciekawy naszej subiektywnej opinii, to poniżej zamieszczam mapkę – na czerwono zaznaczyłem miejsca, gdzie na pewno byśmy nie chcieli mieszkać, na żółto te, gdzie moglibyśmy np. wynajmować jakiś czas w zamian za niższe ceny, a na zielono te, gdzie chętnie rozważylibyśmy zakup mieszkania lub domu, gdyby pieniądze nie były problemem. Białe plamy to… białe plamy – miejsca, o których nie potrafię się wypowiedzieć. Intensywność koloru wskazuje na to jak bardzo dane miejsce nam odpowiada lub nie:

dzielnice

Oczywiście, jak już pisałem wielokrotnie wcześniej – mapa jest orientacyjna: nie rysowałem jej z dokładnością do metra, a celem jej stworzenia jest zobrazowanie – z grubsza – gdzie jest lepiej, a gdzie gorzej, w naszym subiektywnym mniemaniu, biorąc po uwagę wypadkową wszystkich wymienionych wyżej czynników.

I raz jeszcze proszę – piszcie, komentujcie: jestem bardzo ciekaw Waszego zdania, bo na pewno jest wiele miejsc, co do których się mylę i chętnie poznam nowe informacje z pierwszej ręki :-)

Czytaj dalej


Good Friday Alcohol Ban, czyli kraj absurdów w pigułce

Dziś, w Wielki Piątek, więc w Irlandii przez 24 godziny panuje tzw. „Alcohol Ban” – od północy nie można kupić nigdzie alkoholu, nie można go też publicznie spożywać.

No prawie…

Irlandia nie byłaby Irlandią, gdyby ów przepis był prosty i nie zawierał dziwnych wyjątków, więc jeśli naprawdę musicie się dzisiaj napić, to mam dla Was dobre wiadomości ;-)

Otóż zakaz można obejść:

  • idąc do restauracji, pod warunkiem, że znajduje się ona w hotelu, teatrze lub na wodzie – np. na barce
  • podróżując gdzieś pociągiem z wagonem restauracyjnym
  • (uwaga, trzymajcie się!) posiadając bilet na trasę powyżej 40 km (wtedy możemy się udać do restauracji na stacji kolejowej); podobna opcja działa w przypadku samolotów / lotnisk (tylko po odprawie, rzecz jasna!) oraz promów / portów.
  • (to nie koniec!) specjalne zasady dotyczą klubów (np. golfowych). One także mogą sprzedawać alkohol, ale – znów wyjątek! – muszą najpierw zawnioskować o zgodę i mogą go sprzedawać przez maksymalnie 6 godzin dziennie.

Kraj absurdów. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeszcze związki zawodowe miały specjale pozwolenie na spożywanie alkoholu w pracy w ten dzień ;-)

Co więcej, okazuje się, że w niektórych miejscach na alkohol nie można dziś nawet patrzeć (czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal? ;-) ). Tak wygląda to w marketach (za Reddit.com):

goodfridayban

I w tym wesołym tonie życzę wszystkim Smacznego (a może lepiej Wesołego) Jajka! ;-)

Czytaj dalej


Nie łatwo być konsumentem w Irlandii, czyli o zakupach online z UK i nie tylko.

Jak być może już zauważyliście, Irlandia nie jest najlepszym miejscem do robienia zakupów – wiele towarów jest niedostępnych, a największe sklepy internetowe albo nie obsługują Irlandii (np. Zalando), albo wysyłka do Irlandii jest droższa lub nie zawsze dostępna (np. Amazon). W obu przypadkach oznacza to płatność w GBP, co powoduje konieczność wymiany waluty lub bycie skazanym na nie zawsze korzystny kurs wymiany w banku, na karcie debetowej lub kredytowej (zwykle nie ma tragedii, ale zapłacicie parę EUR więcej) albo przez PayPala (zupełne złodziejstwo). Co zrobić z tym fantem?

Revolut

Rozwiązaniem Waszych problemów będzie Revolut – karta debetowa „pre-paid”, którą możecie wyrobić online. Możecie ją doładować swoją kartą debetową w EUR (albo z konta bankowego), a następnie używać jak zwykłej karty (Revolut wyśle Wam jedną sztukę za darmo jeśli chcecie) albo jako karty wirtualnej tylko do płatności online. Przy płatności Revolut przeliczy Wam EUR na jedną z dziesiątek innych walut (w tym GBP, USD czy PLN) po bardzo korzystnym kursie, zdecydowanie lepszym od tego co oferują banki. To wszystko za darmo, bez żadnych okresowych opłat – naprawdę polecam. Sam używam Revoluta od prawie roku i jestem bardzo zadowolony z tego co oferuje. Co więcej, „awaryjna” karta już parę razy uratowała mi skórę.

Jak założyć?

Jak już wspomniałem, cała operacja odbywa się online poprzez ściągnięcie aplikacji na Wasz telefon. Dostępne są wersje na różne systemy, w tym oczywiście Android i iOS. Jeśli chcecie mi zrobić mały prezent, możecie zarejestrować się przez mojego linka: Revolut. Nic Was to nie kosztuje, a ja za pierwsze 5 zarejestrowanych osób dostanę 5 GBP – nic wielkiego, ale będzie mi miło ;-) Ale jeśli wolicie, możecie też udać się po prostu na stronę http://www.revolut.com. Następnie, niezależnie od obranej drogi, wybierzcie „Get the App” w rogu ekranu i postępujcie zgodnie z instrukcjami.

Zaznaczam, że wpis ten nie jest reklamą (musiałbym oszaleć, żeby „sprzedać się” za 5 x 5 GBP ;-) ), a Revoluta polecam, bo naprawdę sobie chwalę ten produkt. Przy częstych zakupach w sklepach internetowych poza Irlandią, gdzie wymagana jest płatność w GBP, USD czy innych walutach, oszczędził mi on już co najmniej kilkadziesiąt, jeśli nie ponad 100 EUR.

Czytaj dalej


Wizyta w szpitalu na Temple Street

Jakiś czas temu (OK, będzie już pół roku, ale jakoś nie bardzo miałem czas pisać ;-) ) mieliśmy wątpliwą przyjemność odwiedzić ze starszym synem słynny szpital przy Temple Street. Wizyty nikomu nie polecamy, straszyć nie chcemy, ale jeśli ktoś wie czego się spodziewać, jeśli kiedyś tam trafi, to zapraszamy do przeczytania.

Tytułem wstępu

Temple Street to szpital dziecięcy pełniący jednocześnie funkcję polskiego SORu – placówka od wszelkich spraw związanych z dziećmi, w tym także od nagłych i poważnych, albo tych, które zdarzyły się poza godzinami pracy GP, a wymagają interwencji lekarza, nawet jeśli życiu nie zagrażają.

Tu może wtrącę, że w Irlandii wizyta w takim szpitalu jest płatna (100 EUR za wizytę), chyba że wcześniej odwiedzimy GP lub D-Doc (GP po godzinach) i dostaniemy od niego skierowanie – wtedy płacimy tylko za GP; posiadacze Medical Card, w tym dzieci do lat (jeśli mnie pamięć nie myli) 6 nie płacą za GP, ale za szpital owszem. Aha, nie jest to informacja oficjalna, ale doświadczenie nasze i opinie paru znajomych osób zdają się potwierdzać, że wizyta ze skierowaniem przebiega szybciej (o tym co znaczy „szybciej” przeczytacie dalej), niż bez… Kto wie, może coś w tym jest.

Pierwsze wrażenia…

No więc, wracając do tematu – na Temple Street trafiliśmy ze skierowania D-Doc ok. godziny 20:00, w środku tygodnia.

Już od wejścia dało się poczuć specyficzny klimat – wąskie przejście, szara posadzka, żółte ściany, migocząca na suficie świetlówka i jęki w oddali. Idziemy dalej – recepcja. Smutny (trudno się dziwić, przy takiej depresyjnej pracy…), acz uprzejmy Pan odebrał list od D-Doc, spisał dane, zadał parę pytań i skierował do poczekalni rozciągającej się za naszymi plecami. Widok trudny do zapomnienia – niewielkie pomieszczenie gęsto zastawione krzesłami, wypełnione po brzegi ludźmi; tymi małymi – pacjentami – na ogół płaczącymi, albo z grymasem bólu na twarzy – i ich rodzicami, siedzącymi lub stojącymi gdzie akurat znalazło się miejsce. Atmosfera rzecz jasna grobowa, bo trudno o dobry humor z wysoką gorączką, problemami z oddychaniem, połamanymi kończynami, porozcinanymi głowami i innymi tego typu urazami, szczególnie o takiej porze. Wśród obecnych przekrój całego społeczeństwa, ale z lekką przewagą osób z silnym, północnodublińskim akcentem i kwiecistym słownictwem, jeśli wiecie co mam na myśli ;-)

Szukamy miejsca. Znajdujemy dwa krzesła w jeszcze mniejszym pomieszczeniu na uboczu. Plus, że dalej od głównej sali, ale minus, bo zaczynamy w pewnym momencie mieć obawy, czy o nas nie zapomniano. Wiedzieliśmy, że trochę poczekamy, ale kiedy pierwsze pół godziny zamienia się w godzinę, a godzina płynnie przechodzi w kolejną, zaczynamy mieć wątpliwości. Zmęczenie daje się we znaki, szczególnie że żona jeszcze była wtedy w zaawansowanej ciąży. Zastanawiamy się wręcz, czy jest sens czekać – omawiamy nawet opcję powrotu do domu i wezwania karetki.

Dalej tylko gorzej?

W międzyczasie mamy drobne spięcie z jedną z mam w poczekalni, której nadzwyczajnie dobrze odżywione dziecko (by nie powiedzieć patologicznie otyłe; dziecko na oko niecałe dwa lata, waga 25 kg lub więcej – jak się przewracało, to nie było w stanie samo się podnieść) z nudów zaczyna się wspinać po krzesłach, a robiąc to, próbuje sobie pomóc łapiąc za kaptur naszego syna, trafiając na szczęście w moją rękę (z trudem udźwignąłem ten ciężar…). W tym momencie obdarzona bardzo wymownym spojrzeniem matka dziecka zdołała tylko wydusić urażonym tonem „Wha?! She’s only a baby!”, ale w końcu woła dziecko do siebie. To dobrze, bo jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby kontynuować temat.

W końcu się doczekaliśmy – żona z synem zostaje poproszona do pomieszczenia, gdzie robią wstępne badanie, a po ok. 15 minutach, około 22:30 przechodzimy do kolejnej sali.

Inny świat

Duża, czysta sala z 8 czy 9 łóżkami i kilkoma krzesłami dla tych, którzy mieli na tyle szczęścia by opuścić mroczną poczekalnię, ale nie na tyle, by załapać się na wolne łóżko (nam dopisało szczęście i od razu dostaliśmy łóżko); cisza, spokój, tylko szum i popiskiwanie aparatury medycznej. Trochę tłoczno (sporo personelu medycznego, pacjenci, rodziny), ale w porównaniu z poczekalnią wręcz komfortowo. Potem już raczej z górki – sprawna (acz raczej niezbyt szybka, choć przy ilości przewijających się tam pacjentów trudno mieć o to pretensje) pomoc, życzliwi i pomocni lekarze. Potem trochę siedzenia, dawkowanie leków, mierzenie różnych rzeczy, potem znów leki… Około 3:00 w nocy dowiadujemy się, że możemy wracać do domu, bo sytuacja poprawiła się na tyle, że dłuższy pobyt w szpitalu nie jest konieczny – całe szczęście. Wracamy tą samą drogą, przez ponurą poczekalnię i recepcję, mając nadzieję, że szybko tam nie wrócimy.

Na do widzenia…

Nie polecamy wizyty na Temple Street, a szczególnie związanych z nią wrażeń (aczkolwiek do samej pomocy medycznej zastrzeżeń nie mamy!), ale jeśli kiedyś tam traficie, to sugerujemy przygotować się na parę godzin czekania. Może będziecie mieli więcej szczęścia (ponoć rano jest lepiej), ale lepiej nastawcie się na mniej optymistyczny wariant.

Czytaj dalej


12 rzeczy, które zaskoczą Cię w Irlandii

Pisałem jakiś czas temu o rzeczach, które mnie irytują, teraz napiszę więc o rzeczach, które mnie po prostu zaskoczyły, albo dziwiły mnie, zanim do nich przywykłem. Jest to oczywiście wybór czysto subiektywny  – dam sobie rękę uciąć, że co najmniej jeden punkt z tej listy u większości ludzi trafiłby na listę „czego nie mogę znieść w Irlandii”.

Specyficzne rozumienie „ładnej pogody”

Przychodzi taka pora roku, kiedy na ulice wylegają ludzie w krótkich spodenkach i sandałach, billboardy zaczynają zachęcać do konsumpcji lodów, a lekarze udzielają ostrzeżeń związanych z przebywaniem na słońcu. Tak, wiem – myślicie pewnie teraz o upałach ponad 30 stopni, suchej i bezwietrznej pogodzie, niczym w Polsce w środku lata. Rzecz w tym, że w Irlandii podobne obrazki można zobaczyć już przy 20-22 stopniach (co jest na ogół nnajwyższą temperaturą, jaką da się w Irlandii zaobserwować przez więcej niż jeden dzień; czasami trafi się jeden dzień z temperaturą ok. 24-25 stopni), co jest na swój sposób zabawne; naszym faworytem w kategorii anegdotek pogodowych jest ta, kiedy lekarz z troską wypytywał moją ciężarną żonę o to, jak sobie radzi z upałami, podczas gdy przez Irlandię przelewała się fala upałów z temperaturami dochodzącymi do 24 stopni ;-)

Brak transportu publicznego w nocy

Od czasu narodzin dziecka problem ten nie dotyczy mnie na tyle, żebym musiał narzekać, ale domyślam się, że osób lubiących nocne życie może to być spory problem – w Dublinie (i zapewne w innych miastach także, chociaż nigdy tego nie sprawdzałem) nie funkcjonuje coś takiego jak nocny transport publiczny. Ostatnie autobusy zjeżdżają do zajezdni ok. 23:00, a potem zostają już tylko taksówki.

Bus od 7:00 do 17:30

Co więcej – w nawiązaniu do poprzedniego punktu – na niektórych trasach na pierwszy kurs autobusu trzeba trochę poczekać. O ile miałem podejrzenia, że nie będzie to 4:30 czy 5 rano, o tyle długi czas byłem przekonany, że gdzieś koło 6:00 będę mógł się już dostać „moim” autobusem do centrum miasta. Niestety – jak się okazało – pierwszy kurs autobusu przypada na okolice godziny 7:00 rano. Zrozumiałbym to jeszcze, gdyby tuż obok znajdował się Dart kursujący wcześniej, ale nie – od „mojego” przystanku do Darta jest ok. 2.5 – 3 km, więc nie jest on zadowalającą alternatywą. Pracujecie w systemie zmianowym? Macie zmianę na 7:00 rano? No to wio, na rower, bo Dublin Bus Wam w dotarciu do pracy nie pomoże…

Wcześnie zamknięte sklepy na początku tygodnia

Typowe godziny otwarcia sklepu w Dublinie wyglądają mniej więcej tak:

poniedziałek     09:00 – 18:00
wtorek              09:00 – 18:00
środa                09:00 – 18:00
czwartek           09:00 – 21:00
piątek               09:00 – 20:00
sobota              09:00 – 19:00
niedziela           12:00 – 18:00

Jeśli jesteście przyzwyczajeni do zakupów po pracy, a jednocześnie musicie pracować dłużej (albo lubicie przychodzić do pracy na 10-11, jeśli macie taką możliwość), to będziecie musieli z jeden z tych rzeczy zrezygnować, przynajmniej na początku tygodnia. W tygodniu Irlandii sklepy są na ogół czynne dość krótko, z wyjątkiem czwartków i – w niektórych przypadkach – piątku. W sobotę zwykle są one otwarte mniej więcej tak długo jak w czwartek piątek, po czym w niedzielę albo są w ogóle nieczynne, albo otwierają się później i zamykają wcześniej. Nie stanowiło to dla mnie nigdy większego problemu, ale muszę zaznaczyć, że zakupy spożywcze robię online, a do pracy przychodzę raczej wcześniej niż później, więc nawet jeśli muszę po coś podjechać do centrum, to do 18:00 na ogół bez problemu się wyrobię. Zależnie od Waszych przyzwyczajeń zakupowych – warto o tym pamiętać.

Urzędy i banki otwarte w dziwnych godzinach oraz nieczynne w weekend

Urzędy i banki to „specjalny przypadek” sklepów – w tygodniu są czynne w jeszcze dziwniejszych godzinach (np. 10:00 – 16:00), a w soboty i niedziele są po prostu zamknięte. Sam w banku bywam rzadko (a i mam oddział blisko pracy, więc zawsze mogę podejść w ciągu dnia), w urzędach jeszcze rzadziej, więc nie jest to dla mnie wielkim problemem, ale wyobrażam sobie, że są ludzie, dla których jest to nieprzeciętna uciążliwość. Ponownie, jak w przypadku sklepów, warto mieć tego świadomość.

Chipsy o smaku soli i octu

Bez większego komentarza – nie pojmuję, jak ten wynalazek może komuś smakować, choć próbowałem się przekonać ładnych kilka razy…

Park rozrywki, którego tematem przewodnim są chipsy

Tak, dokładnie tak – Irlandia ma park rozrywki poświęcony chipsom,  a jego „gospodarzem” jest „Pan Ziemniak”.

OK, trochę uprościłem, więc wyjaśniam. Kultową irlandzką marką chipsów jest Tayto, a maskotką marki jest wielki ziemniak w mało gustownej, czerwonej marynarce i jeszcze mniej gustownych spodniach w żółte pasy. Aby ulżyć Waszej wyobraźni, oto on:

Tayto

Tayto jest takim fenomenem kulturowym w tym kraju, że często nazwy „tayto” używa się jako zamiennika dla „crisp” (czyli tego, co my nazwalibyśmy „chips”). Nic dziwnego, że właściciele marki postanowili odciąć od tego sukcesu parę kuponów i zbudowali park rozrywki. Taki ziemniaczany Disneyland. Oczywiście „ziemniaczany” nie oznacza tego, że każda atrakcja jest związana z ziemniakami i chipsami – to zupełnie normalny park rozrywki, tylko że wszędzie towarzyszy nam ziemniaczany ludek.

tayto-park-map-610x0-c-default

Pytający „How are you?” nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie

To jest coś, czego do tej pory mój mózg nie może „ogarnąć”. Pewnie już to kiedyś pisałem, ale przypomnę – na podstawie obserwacji ustaliłem, że najbardziej właściwą odpowiedzią na powitanie „How are you?” jest: „Not too bad, how are you?”. Ew. jeśli jesteście w kreatywnym nastroju, to wybierzcie sobie dowolny zestaw z poniższej tabelki – wylosujcie pierwszy człon, potem drugi człon i połączcie:

How are you?

Jakkolwiek lubię „standaryzację”, tak w tym wypadku nie mogę sobie przyzwyczaić i regularnie mnie to pytanie „zawiesza”. Jedna część mózgu ma już gotową „domyślną” odpowiedź, podczas gdy druga na gwałt szuka sensownej, w miarę niestandardowej odpowiedzi, co zazwyczaj kończy się krótkim „zawieszeniem” i postawieniem na sprawdzoną pierwszą opcję.

Krótkie baseny rekreacyjne, często bez wydzielonych torów

Czasami, mimo problemów z zatokami, lubię popływać. Kilkanaście, kilkadziesiąt basenów kraulem w umiarkowanie szybkim tempie działa relaksująco, buduje mięśnie, spala tłuszcz i ma masę innych zalet, ale – niestety – by się nim cieszyć, potrzebne jest co najmniej 25 metrów wydzielonego toru, dzielonego z 1-2, góra 3 osobami. I tu niestety można się rozczarować.

Owszem, baseny 25 metrowe są jak najbardziej dostepne (tzn. znam jeden w Markievicz Leisure Centre, ale nie wątpię, że jest więcej), o jednym 50m też mi wiadomo (Westwood Gym w Fairview / Clontarf), ale zdecydowana większość „lokalnych” basenów to baseny w szkołach, przychodniach / klinikach / centrach rehabilitacji itp. I problem z nimi jest taki, ze nie dość, że są zwykle krótkie (na oko: do 15, góra 20 metrów), co jeszcze mógłbym przeżyć, ale są one też „otwarte” – nie mają wydzielonych torów, przez co każdy pływa jak chce: jedni wzdłuż, drudzy w poprzek, trzeci „optymalizują” dystans i płyną po skosie, albo dookoła, a pomiędzy nimi wszystkimi pluskają się jeszcze dzieci…

Nie zrozumcie mnie źle – nie oczekuję wydzielonego toru na prywatny użytek, ale naprawdę, 4-5 (nawet krótkich) torów po 4-5 osób na pewno działałoby lepiej, niż 20-25 osób i „wolna amerykanka”… Dziwi mnie to o tyle, że w Polsce, nawet w basenach hotelowych mających po 15 metrów, widywałem zwykle chociaż jeden albo dwa tory, dla tych, którzy przychodzą pływać, a nie posiedzieć w wodzie…

Brak podziału na „dzieci chore” i „dzieci zdrowe” u lekarza

To akurat coś, co mnie nie tylko dziwi, ale też trochę irytuje. Otóż u GP wszystkie dzieci są przyjmowane w tych samych godzinach, w tym samym miejscu. Nie będę się rozwodzić nad tematem, bo chyba każdy potrafi zrozumieć, że idąc ze zdrowym dzieckiem na kontrolę, badanie okresowe albo (szczególnie) szczepienie, mało który rodzic ma ochotę narażać je na zachorowanie na grypę, czy inne, często groźniejsze choroby zakaźne.

Kąpanie dzieci raz na tydzień

Ot, kolejna, mało istotna ciekawostka – dzieci, nawet do wieku kilku miesięcy, kąpie się co parę dni. I zaznaczam, że „parę” nie oznacza „co drugi dzień”, ale raz na 4-5 dni, albo i tydzień. Nie żeby mi to przeszkadzało – podejrzewam wręcz, że codzienne mycie może mieć nawet więcej wad niż zalet – ale jednak choćby tylko z perspektywy osoby zmieniającej pieluszki miałbym pewien dyskomfort nie kąpiąc dziecka chociaż raz na 2-3 dni.

Brak pewnych produktów spożywczych w sklepach

Temat rzeka – jest wiele produktów, których mi tu brakuje*, ale brak kilku z nich doskwiera szczególnie.

Na pierwszym miejscu jest „prawdziwy” chleb. Oczywiście są piekarnie, które wypiekają coś zbliżonego do chleba, jaki znam z Polski, ale po pierwsze – nie ma ich aż tak wiele (może z wyjątkiem centrum miasta), a po drugie – sprzedawany przez nie chleb nie jest aż tak dobry, jakbym się tego spodziewał;

Drugi brakujący produkt to mleko UHT. O ile na ogół wolę świeże („świeże”) mleko i liczę się z tym, że jego okres przydatności do spożycia jest ograniczone, o tyle lubię mieć w domu „zapasowy” karton albo dwa z mlekiem, którego przydatność do spożycia to kilka (6?) miesięcy od daty produkcji – tak na wszelki wypadek. Niestety, nic mi nie wiadomo, by takie mleko było dostępne w Irlandzkich sklepach.

Kolejny produkt, w który zwykle zaopatrujemy się w polskich sklepach to… chrupki kukurydziane. Tak, chrupki – o takie:

chrupki kukurydziane

Raz, że sam je lubię, a dwa – są świetnym sposobem na zajęcie dziecka. Niestety, przysmak ten jest w Irlandii nieznany, a jedyne alternatywy to pełne cukru ciasteczka albo chipsy, które średnio się nadają na nieszkodliwą przekąskę dla malucha.

* brakuje, tj. nie ma ich w marketach takich jak Tesco czy SuperValu, gdzie zamawiamy zakupy on-line; oczywiście można je znaleźć w polskich sklepach na przykład

 

 

Czytaj dalej


13 oznak, że mieszkasz w złej okolicy

Natchnięty kilkoma obserwacjami z ostatnich dni postanowiłem – pół żartem, pół serio – zebrać listę oznak, które mogą wskazywać na to, że mieszkasz w okolicy powszechnie klasyfikowanej jako „rough”:

  1. Najpopularniejsze powitanie w okolicy to „Howya!”
  2. Twoi sąsiedzi mają na imię Stevo i Iano, albo używają pseudonimów
  3. Sąsiedzi wrzeszczą kiedy rozmawiają, nawet jeśli stoją pół metra od siebie
  4. Nie dziwi Cię, kiedy kilkuletnie dziecko sąsiadów krzyczy niezadowolone do mamy: „F*ck you, you cunt!”, a ta – goniąc je – wrzeszczy: „Come here, you little fecker!”…
  5. …a starsza pani z domu obok uważa, że „to słodkie, ale mama ma rację, bo pięciolatek nie powinien jeszcze palić papierosów”
  6. Kiedy mężczyzna grozi kobiecie nożem to nikt z sąsiadów nie reaguje, bo „każde małżeństwo się czasem kłóci”
  7. Najpopularniejszy stój wyjściowy wśród mieszkających w okolicy kobiet to szare spodnie dresowe i różowa bluza z kapturem…
  8. …a wśród mężczyzn – ciemne dresy, biały t-shirt oraz imitacja złota na szyi
  9. Nie widzisz nic dziwnego w kobiecie w szlafroku (koniecznie różowym) palącej przed domem „porannego” papierosa. O 16:00
  10. Uważasz Irlandię za krainę dobrobytu – w końcu większość z Twoich sąsiadów nie pracuje, a wszyscy mają dom i dość pieniędzy na życie
  11. Sąsiad z naprzeciwka ma własny biznes – coś z rowerami. Musi ciężko pracować i być bardzo zajęty w ciągu dnia, bo wszystkie dostawy towaru odbywają się w środku nocy
  12. Syn sąsiada, na pytanie o to, do której klasy chodzi, od trzech lat odpowiada, że do czwartej
  13. Nie rozumiesz, dlaczego ten wpis znajduje się w kategorii „Na Wesoło”

O czymś zapomniałem? ;-)

Czytaj dalej


Jak znaleźć pracę w IT w Irlandii

Dziś postanowiłem napisać parę słów o tym, jak możliwie zwiększyć swoje szanse znalezienia pracy w IT w Irlandii. To dość częste pytanie z którym się spotykam, istnieje też kilka mitów z nim związanych, dlatego zdecydowałem się poświęcić temu tematowi osobny wpis na blogu. Mam nadzieję, że wpis się przyda – szczególnie teraz, kiedy rynek IT w Irlandii (głównie w Dublinie) rośnie jak na drożdżach i pochłania praktycznie dowolne ilości specjalistów.

Wpis będzie dotyczył przede wszystkim osób, które mają już jakieś doświadczenie zawodowe (2-3 lata to minimum dla większości ofert), ale nawet osoby szukające pracy na stanowiskach „juniorskich” powinny znaleźć tu informacje dla siebie. Oczywiście skupiam się na szukaniu pracy z Polski, ale „miejscowi” też mogą skorzystać z porad dotyczących tego jak się dobrze zaprezentować przed pracodawcami.

A dla wytrwałych? Niespodzianka na końcu tekstu! ;-)

Mity dotyczące szukania pracy w IT w Irlandii

Na początek zajmę się mitami – wiele ludzi wierzy w nie, przez co zabiera się do szukania w bardzo zły sposób, marnując swój czas, a często pieniądze.

Mit Pierwszy: Pracy należy szukać „na miejscu”

Nie, nie i jeszcze raz nie. Szczerze odradzam i jeśli mimo wszystko chcesz przyjechać szukać pracy na miejscu – nie mów, że nie ostrzegałem.

Po pierwsze, firmy IT mają bardzo duże „parcie” na zatrudnianie specjalistów, przez co są one chętne, by zatrudniać pracowników zza granicy i nie oczekują, że mieszkasz 15 minut drogi od ich biura, żeby wpaść już jutro na rozmowę kwalifikacyjną. Co więcej, plusem rekrutacji w IT jest to, że umiejętności techniczne stosunkowo łatwo można zweryfikować „zdalnie”. Z tego powodu większość procesu rekrutacji może odbyć się zdalnie (np. zadanie programistyczne) oraz przez Skype (pierwszy screening, a potem kolejne rozmowy techniczne), a spotkanie twarzą w twarz może być końcowym etapem rekrutacji. Wiele firm zapłaci nam wtedy za część lub całość kosztów przelotu i pobytu, a nawet jeśli nie, to sami możemy zorganizować sobie kilka rozmów w ciągu 3-4 dni i upiec kilka pieczeni przy jednym ogniu. Cały taki proces rekrutacyjny może potrwać od dwóch tygodni do miesiąca (albo i dłużej), ale Wasza obecność na miejscu jest wymagana zazwyczaj tylko RAZ. Jeden raz, pół dnia – nie przez 3 tygodnie non-stop.

Po drugie Dublin jest drogi. Przyjazd tutaj to „spalanie” pieniędzy. My, mieszkając tu na stałe mamy ok. 70-75 EUR „stałych” kosztów dziennie (wynajem mieszkania, rachunki, jedzenie, transport etc.). Nie jestem na bieżąco z cenami hoteli, ale strzelam, że to co najmniej 50% więcej. AirBnB jest tańsze – w naszej okolicy trzeba liczyć ok. 45-70 EUR za dzień, ale generalnie da się znaleźć przyzwoity pokój w rozsądnej odległości od centrum za ok. 40-50 EUR za dzień. Do tego doliczcie co najmniej 20 EUR za dzień na jedzenie i transport (zakładam 2 bilety za 2.50 EUR i w wersji „dietetycznej” lunch na mieście za 9 EUR i śniadanie za 6 EUR we własnym zakresie). To, w zaokrągleniu, 400-500 EUR tygodniowo. Nie ma takiej rekrutacji w IT, która by się zakończyła w tydzień – mówimy o co najmniej 2 tygodniach siedzenia na miejscu, czyli o potencjalnie wyrzuconym w błoto 1000 EUR, czyli ~4200 PLN. Zauważcie, że zupełnie pominąłem tu koszt przelotu.

Prawda: pracy w IT szuka się w Irlandii zdalnie, kropka. Jeśli nie jesteście pewni swoich umiejętności, to siedzenie tutaj w niczym Wam nie pomoże. Jeśli jesteście dla potencjalnego pracodawcy potencjalnym wartościowym nabytkiem, to poza nielicznymi wyjątkami nie będzie miało dla niego znaczenia, czy przyjedziecie na rozmowę jutro, czy za półtora tygodnia – poczekają. Oczywiście nie dotyczy to kontraktów, gdzie czasem szuka się ludzi „na już”, ale to jest margines rynku – zwykle nawet kontraktorzy są zatrudniani z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Przyjazd planujcie „z głową”, a pieniądze oszczędźcie na przeprowadzkę – jeśli przyjedziecie tu na stałe, będziecie potrzebować co najmniej ok. 2-3 tys. EUR na start, wynajęcie mieszkania lub pokoju, przejazdy i życie do pierwszej wypłaty.

Mit – każdy moment jest dobry na szukanie pracy

Spotykam się czasami z ludźmi, którzy mają taki oto pomysł: „mam czas w wakacje, przyjadę i poszukam pracy”. Świetnie, ale prawdopodobnie marnujesz czas.

Nie jestem specjalistą od rynku pracy, ale znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że są w roku dwa martwe sezony: tuż przed wakacjami i na początku wakacji oraz grudzień, Święta i Nowy Rok. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że wakacje to leniwy okres, w biurze jest mało ludzi, brakuje „kompletu” osób wymaganych do przeprowadzenia procesu rekrutacji (HR, osoby techniczne, team leader etc.), a nawet jeśli taki komplet się znajdzie, to ma więcej roboty, bo zamiast np. 3 osób od HR jest tylko jedna, więc „przepustowość” rekrutacji drastycznie spada. Jeszcze gorszy jest grudzień – ta sama sytuacja, ale do tego dochodzą kończące się budżety roczne, często brak szczegółowych planów na zbliżający się rok i ogólny zastój procesów decyzyjnych.

OK, wiemy już kiedy pracy nie szukać. A kiedy szukać? Na logikę – tuż po okresach przestojów: na początku nowego roku (zwykle 2-3 tydzień stycznia, żeby firmy zdążyły się na nowo „rozpędzić” po leniwym grudniu) oraz pod koniec wakacji (koniec sierpnia, wrzesień). Do tego okres przed wakacjami (kwiecień / maj) też wydaje mi się nieco bardziej „żywy”.Reszta roku jest w moim odczuciu neutralna – oferty się pojawiają, ale nie ma ich zbyt wielu.

Aby nie być gołosłownym, patrzę teraz na mojego LinkedIn’a „od końca roku” i zliczam „sensowne” oferty: w grudniu dostałem ich 4, w listopadzie 3 (ale wtedy zaktualizowałem mój profil o nową pracę, więc rekruterzy wiedzieli, że nie mają po co pisać ;-) ), następnie od sierpnia do października dostawałem po 10-12 ofert miesięcznie. W czerwcu i lipcu dostałem odpowiednio 6 i 5 ofert, w maju 17 (!), w lutym, kwietniu i marcu po ok. 8-10, w lutym 12 i 14 w styczniu. Oczywiście mój przypadek nie może służyć za źródło jedynej prawdy o rynku pracy, ale pozwala zauważyć, że w ciągu roku są lepsze i gorsze okresy na szukanie pracy.

Prawda: Szukając pracy należy uważać na sezon wakacyjny i grudzień. Warto skupić się na szukaniu w pozostałych miesiącach roku, ze szczególnym naciskiem na styczeń oraz okres tuż przed sezonem wakacyjnym oraz tuż po.

Szukanie pracy – jak się pokazać?

Wiemy już jakich błędów nie popełniać, pora więc ustalić co zrobić, żeby zwiększyć swoje szanse.

Zakładam, że mamy ładne CV w postaci dokumentu PDF oraz założony profil na LinkedIn, który jest najważniejszym źródłem ofert pracy w IT w Irlandii (prócz bycia poleconym przez znajomego). Co jeszcze możemy zrobić, żeby wpaść rekruterom w oko? Najlepiej zacząć od poprawienia widoczności naszego profilu na LinkedIn. Oto kilka sugestii:

Jeśli jesteś programistą, tłumacz to  jako „Software Engineer”

Z mojego doświadczenia wynika, że to „Software Engineer”, a nie „Software Developer”, a już tym bardziej nie „Software Programmer” jest najpopularniejszym i „najlepszym” określeniem na zawód programisty w języku angielskim. Tak nazywa się to stanowisko w większości ofert, tego szukają rekruterzy. Jeśli uważasz, że to nie ma znaczenia, to pomyśl o polskim „programiście” i „informatyku”.

Popraw opis w nagłówku swojego profilu LinkedIn.

Opis w nagłówku, czyli tekst widoczny pod Twoim imieniem i nazwiskiem to pierwsza rzecz, która rzuca się rekruterowi w oczy i „sprzedaje” Twój profil. To także coś, co pozwala Cię łatwiej znaleźć. Użyj tego miejsca najlepiej jak potrafisz – nie pisz tam tylko o swoim obecnym stanowisku („Developer at XYZ”), ale napisz też coś o sobie, upychając w tej sekcji kilka istotnych słów kluczowych („Software Engineer at XYZ | Java, Scala, Python ninja | Big Data enthusiast”). Oczywiście nie należy przesadzać w drugą stronę, ale kilka słów kluczowych to dobry pomysł.

Ustaw w profilu LinkedIn znajomość języka „english” (a nie „angielski”)

Sporo osób przyzwyczajonych do szukania pracy w Polsce ma ustawiony język jako „angielski”. Oczywiście nie ułatwiamy w ten sposób znalezienia nas przez rekruterów, jeśli Ci oczekują znajomości języka „english”. Warto im pomóc.

Zmień podane w profilu LinkedIn miejsce pobytu na Irlandię

Tak, wiem, nie brzmi do końca uczciwie, skoro szukamy pracy z Polski, ale zależy nam na widoczności naszego profilu wśród Irlandzkich rekruterów i to jest sposób na osiągnięcie celu. Oczywiście należy im wyjaśnić naszą sytuację jak tylko się z nami skontaktują. Dla większości nie będzie to stanowiło większego problemu, skoro i tak jesteście nastawieni na wyjazd za granicę.

Dołącz do kilku grup „tematycznych” i do grup z ofertami pracy

Sporo rekturetów szuka kandydatów w takich grupach. Dołączenie zarówno do grup poświęconym konkretnym technologiom („Scala Enthusiasts”, „Java Users Group” itp.), jak i tym związanym z pracą ( „IT jobs in Dublin” itp.)

Oczywiście to tylko kilka „prostych trików” które polecam w celu zwiększenia „widoczności” naszego profilu na LinkedIn. Warto jednak przejrzeć całe swoje CV pod kątem treści, poprawności i wyglądu, posiłkując się przy tym artykułami na ten temat znalezionymi w internecie.

Czy warto szukać ofert na stronach takich jak Jobs.ie czy IrishJobs.ie? Na pewno nie zaszkodzi, ale LinkedIn to podstawa. Co więcej, LinkedIn jest świetnym „papierkiem lakmusowym” tego, jak wyglądają nasze szanse na pracę – jeśli rekruterzy sami do nas piszą, to jesteśmy na dobrej drodze. Jeśli nie piszą, to można pisać do nich samemu za pośrednictwem takich stron, ale warto mieć na uwadze to, że brak odzewu prawdopodobnie oznacza, że albo nasz profil zawodowy nie odpowiada temu, czego rekruterzy szukają, albo mamy za małe doświadczenie, więc wysyłając odpowiedzi na oferty znalezione w innych miejscach też wiele nie zdziałamy.

I pamiętaj – „świat IT” w Irlandii jest bardzo mały

To raczej porada na przyszłość: tutejszy „świat IT” jest mały. Ten w Dublinie jest jeszcze mniejszy. Co chwilę spotykasz ludzi, którzy znają Twoich kolegów z pracy, którzy pracowali z nim w poprzedniej pracy, albo znają się z uczelni. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że co najwyżej „dwa uściski” ręki dzielą Cię od pracownika dowolnej firmy z branży IT w Dublinie. Ten fakt ma bardzo istotne konsekwencje:

Konsekwencja dobra – jeśli jesteś dobry, to wszyscy szybko o tym wiedzą

Jeśli znasz się na swojej pracy, jesteś niezawodny, życzliwy, miło się z Tobą pracuje, to po paru latach w Irlandii znalezienie pracy sprowadzi się dla Ciebie do spotkania na kawie z rekruterem i ustalenia warunków. Ilość „poleceń” jakie dostaniesz od swoich byłych kolegów sprawi, że nie będzie potrzeby bawić się w formalności. Co ważne, nawet jeśli nie pracujesz tu od wielu lat, to i tak dwie trzy dobre referencje mogą ułatwić Ci szukanie pracy. Opinia innych osób o Tobie ma tu bardzo duże znaczenie i warto o nią dbać.

Konsekwencja zła – jeśli jesteś zły, to wszyscy o tym wiedzą… Jeszcze szybciej.

Jak możesz się domyślać, mały rynek działa w obie strony – jeśli jesteś kiepskim pracownikiem i nieżyczliwym kolegą, Twoje szanse na dobrą pracę maleją. Złe opinie rozchodzą się szybko i możesz być pewien, że będą brane pod uwagę przy rekrutacji, dlatego warto wyjaśniać sobie wszystko i rozstawać się z pracodawcami w dobrych relacjach nawet, jeśli nie byliśmy do końca zadowoleni ze współpracy z nimi.

Warto dodać, że nawet jeśli ktoś nie do końca sprawdzi się jako pracownik, to istnieje bardzo niewielka szansa, że ktoś będzie chciał wystawić mu negatywną opinię kiedy będzie szukał kolejnej pracy – zwykle w takich przypadkach mówi się, że pracownik był „w porządku”, ale że „nie do końca wpasował się w zespół”, albo „praca nie odpowiadała jego profilowi i zainteresowaniom”. Tutaj wychodzi Irlandzka (wyspiarska) „życzliwość” – nawet jeśli współpraca układała się nieidealnie, nikt raczej nie będzie Ci chciał długofalowo zaszkodzić z tego powodu; całą „moc” negatywnych referencji zostawia się na ludzi, którzy byli naprawdę złymi pracownikami – nie wywiązywali się z tego co do nich należało, byli konfliktowi, czy nieuczciwi. Wobec nich nikt raczej nie ma skrupułów i pracodawcy będą się wzajemnie chronić przed zatrudnianiem ludzi, którzy byli dla nich takim problemem.

FAQ lub CZP, czyli Często Zadawane Pytania

Pozostałe pytania, z którymi często się spotykam ciężko mi uporządkować, dlatego postanowiłem zebrać je w postaci pytań i odpowiedzi:

Nie mam pojęcia o zarobkach w Irlandii, jak negocjować?

Najpierw zapoznaj się z tym wpisem o zarobkach. Potem oszacuj swoje koszty życia korzystając z mojego raportu. Wiedz czego możesz oczekiwać i ile potrzebujesz aby żyć wygodnie i odłożyć tyle ile zakładasz (albo ile chcesz przepuścić miesięcznie na głupoty, jeśli nie zamierzasz odkładać ;-) ). A potem…

Poproś pracodawcę o przedstawienie Ci propozycji! Poważnie. Na początkowych etapach rozmów unikaj deklarowania ile chcesz zarobić – nie mieszkasz w Irlandii, masz prawo nie wiedzieć ile dokładnie oczekujesz. Masz swoje wyobrażenie, ale nie chcesz się deklarować – graj głupiego. Jeśli pracodawca chce Cię zatrudnić, to ma już wyobrażenie o tym, co chce Ci zaproponować. Jeśli to duża firma, to ta kwota zwykle nie podlega dużej negocjacji, więc nie ryzykuj, że powiesz mniej niż mógłbyś dostać. W przypadku mniejszych firm im bardziej pracodawcy zależy, tym większa szansa, że dostaniesz więcej niż mógłbyś sam zaproponować. Moja rada? Zaryzykuj.

Ja pracuję obecnie w drugiej firmie w Irlandii i jeszcze ani razu nie przedstawiałem swoich wymagań – najpierw, jak napisałem wyżej, „grałem głupiego” i poczekałem na propozycję (dostałem 10% więcej niż oczekiwałem), a za drugim razem zagrałem w otwarte karty, powiedziałem ile aktualnie zarabiam i poprosiłem rekrutera o to, żeby przedstawił ofertę, która wydaje mu się adekwatna. Ponieważ zależało mu na zatrudnieniu mnie, obiecał mi: „I’ll make you an offer you can’t deny” – słowa dotrzymał ;-)

Na co jeszcze, prócz doświadczenia zawodowego, zwracają uwagę pracodawcy?

Open Source. Ja swoją pracę jako programista Java (w Big Data) dostałem pracując jeszcze jako Pythonowiec. Co przekonało pracodawcę? Miałem na koncie kilka napisanych w Javie „patchy” do jednego z projektów Open Source – pracodawca przejrzał je sobie, ocenił co potrafię i miało to dla niego większe znaczenie niż to, że na co dzień, w mojej normalnej pracy, w Javie pisałem dwa razy w roku.

Alternatywa to własny projekt Open Source, nawet taki „zabawkowy”, byle ładnie napisany, otestowany itp. Coś, czym można się pochwalić. Na plus działają też wszystkie kursy (Coursera itp.), ale to dodatek – kod, kod i jeszcze raz kod. Jeśli widzę kod, to wiem co umiesz. Jeśli widzę certyfikat, to wiem tylko co być może umiesz, a co będę musiał dopiero zweryfikować.

Jak wygląda typowa rekrutacja przy szukaniu „zdalnym”?

Wszystko zależy od firmy, część z nich ma swoje bardzo „nietypowe” procedury rekrutacyjne, ale zwykle dla większości z nich schemat jest dość podobny. Pierwsza jest rozmowa (nietechniczna) na Skype z rekruterem – czasami to pół godziny, czasami godzina, rzadko nieco więcej. Zdarza się, że rekruter pyta o bardzo ogólne kwestie techniczne (potwierdza to co jest w CV, pyta o znane technologie itp.), ale nie należy się raczej spodziewać zagadek logicznych czy programistycznych. Drugi krok to na ogół zadanie programistyczne do zrobienia w domu – zwykle jakiś prosty projekt albo problem algorytmiczny. Na ogół powinien on zająć parę godzin, ale na jego odesłanie będziemy mieli kilka dni. Niektóre firmy pomijają ten krok, ale wydaje się on zyskiwać na popularności. Potem prawdopodobnie będzie miała miejsce co najmniej jedna (zwykle więcej: 2, może nawet 3) techniczna rozmowa na Skype – problemy do rozwiązania, algorytmy itp. Jeśli wszystko do tej pory poszło pomyślnie, tu następuje moment, kiedy będziemy musieli pofatygować się do Irlandii i spotkać się z kimś twarzą w twarz. Może to być miła pogawędka z kilkoma przyszłymi kolegami, ale może to też być kolejny zestaw rozmów technicznych – ciężko powiedzieć, to zależy od firmy. Jeśli wcześniejsze rozmowy poszły nam dobrze, to jest spora szansa, że potencjalny pracodawca wie już co umiemy i chce się tylko przekonać jak dobrze pasujemy do zespołu. Nawet jeśli pytania są techniczne, to bardziej mają one na celu zobaczenie jak będzie się z nami współpracować, jakimi będziemy kolegami itp. Po kilku dniach po tej rozmowie, jeśli wszystko poszło jak należy, powinniśmy dostać ofertę pracy, którą możemy zaakceptować lub odrzucić.

Dostaję masę ofert, ale po pierwszym kontakcie rekruterzy się więcej nie odzywają!

Po pierwsze: uważaj na „łowców CV” – nie wiem, czy mają oni płacone od CV wprowadzonego do systemu, czy może w tak dziwny sposób rozumieją ideę swoje pracy, ale jest grupa rekruterów, którzy polują na CV i reszta ma dla nich marginalne znaczenie.

Po drugie: sporo firm rekrutacyjnych nie szuka specjalistów, tylko skupia się na rekrutowaniu informatycznych „robotników” do mało ambitnych kontraktów. Jesteście dla nich tylko pozycją na liście – jeśli pasujecie do profilu konkretnej oferty, pod którą aktualnie rekrutują, to będą bardzo mili i „profesjonalni”. Jak tylko przestaniecie być potrzebni, zerwą kontakt… aż do czasu następnej oferty. Relacja z nimi jest czysto „biznesowa”, z tym że to Wy jesteście w tym biznesie towarem ;-)

Jak więc wybierać te wartościowe oferty?

Polecam skupiać się na ofertach, które są krótkie – jeśli lista wymagań dotyczących znanych technologii jest dłuższa niż 3-5 pozycji w różnych kategoriach i wszystkie one są wymagane, to zapala mi się czerwona lampka. Dobra oferta powinna skupiać się na kilku technologiach i powinna zostawiać pewną dowolność – np. „fajnie jeśli znasz MySQL’a, ale PostgreSQL też będzie w porządku; ostatecznie inna baza relacyjna też, jeśli jesteś biegły w SQL’u”.

Dobra oferta zawiera informację o firmie. Nie musi ona podawać jej nazwy (żebyście nie uderzyli bezpośrednio do tejże firmy), ale powinna informować o branży, co konkretnie firma robi, czy jest duża, do jakiego projektu rekrutuje itp. Im więcej informacji – tym lepiej. Oferta pt. „szukamy XYZ z takimi wymaganiami, zainteresowany?” od razu ląduje u mnie w koszu.

Dobra oferta powinna informować nie tylko o wymaganiach, ale także o tym co oferuje pracodawca. Brak tej informacji świadczy o stosunku pracodawcy do pracownika. Widełki płacowe to rzadkość, szczególnie jeśli firma szuka ludzi z różnym doświadczeniem, więc bym ich koniecznie nie oczekiwał, ale powinna chociaż wspominać takie kwestie jak benefity, czy „warunki / środowisko pracy”.

Oczywiście warto korzystać ze sprawdzonych firm rekrutujących – ja ze swojej strony mogę polecić szczególnie e-Frontiers, która to firma sprowadziła mnie do Irlandii. Bardzo, bardzo profesjonalne podejście do tego co robią i bardzo mili ludzie z „indywidualnym” podejściem do osób, które rekrutują. Jeśli będziecie mieli z nimi przypadkiem kontakt, szczególnie z Vincentem lub Johnem, to możecie wspomnieć tego bloga ;-)

Rekruter pyta mnie, kiedy mogę zacząć pracę, co powiedzieć?

Prawdę. Policz swój okres wypowiedzenia w Polsce, dodaj do tego trochę czasu na przeprowadzkę i szukanie mieszkania na miejscu (ciężko się ich szuka, kiedy już pracujesz i prosto z pracy jedziesz oglądać mieszkania). Polecam zarezerwować sobie na to od tygodnia do półtora. 2-3 dni na załatwienie ostatnich spraw w kraju (zakładam, że większość da się załatwić podczas okresu wypowiedzenia), a resztę na „ogarnięcie się” i szukanie mieszkania po przyjeździe. Nie należy rzecz jasna przesadzić w żadną stronę – zbyt długi okres potrzebny na przeprowadzkę może zniechęcić pracodawcę, a poza tym opóźni naszą pierwszą wypłatę i wydrenuje kieszeń z oszczędności. Zbyt mało czasu z kolei sprawi, że będzie nam dość ciężko przez parę pierwszych tygodni.

Ja zacząłem pracę 3 dni po przyjeździe i zdecydowanie było to zbyt wcześnie – szukanie mieszkania było dość kłopotliwe, a pierwsze dwa tygodnie wspominam jako ciągłą bieganinę. Wydaje mi się, że 2-3 dni więcej zrobiłyby mi dużą różnicę na plus.

To co z tą niespodzianką?

UWAGA! Poniższy akapit jest chwilowo nieaktualny – obecnie szukamy nowych pracowników w ograniczonym zakresie!

Firma, dla której pracuję – Zalando – intensywnie poszukuje specjalistów! Planujemy zatrudnić nawet ok. 100 osób w Dublinie w 2016 roku. Przede wszystkim szukamy programistów (Software Engineer) – preferowana jest Scala i Java, ale jeśli ktoś naprawdę dobrze zna się na rzeczy, ma doświadczenie i chce się przekwalifikować to aktualnie używany język ma drugorzędne znaczenie. Doświadczenie w Big Data i „data pipelines” / „data engineering” to wielki plus, bo tym się zajmujemy, ale ponownie – nic obowiązkowego. Dla kandydatów z „górnej półki” jesteśmy elastyczni. Oczywiście w zamian oferujemy świetne warunki – od zespołu i biura zaczynając, przez organizację pracy i wyzwania zawodowe, na zarobkach  i benefitach kończąc. Z racji tego, że szukamy osób na wielu poziomach doświadczenia (3+ lat), nie mamy określonych widełek, ale zapewniam, że propozycje dla właściwych kandydatów mogą znacznie przekroczyć górne widełki podawane w raportach o zarobkach.

Szczegóły oferty znajdują się tutaj.

Jeśli jesteś zainteresowany/a ofertą, możesz zaaplikować bezpośrednio przez stronę, albo odezwać się do mnie przez formularz kontaktowy. Jeśli masz pytania – pytaj.

Oprócz programistów szukamy też Data Scientistów, Product Specialistów i People Lead (wybaczcie brak polskich nazw).

Szukacie pracy, ale rozważacie także Berlin, albo Helsinki? Tu znajdziecie więcej ofert.

Chcesz pracować dla Zalando, ale nie widzisz oferty dla siebie? Pochwal się co umiesz, a może znajdziemy coś specjalnie dla Ciebie.

Zapraszam!

Czytaj dalej


An Post Redirection, czyli przekierowanie poczty

Tym razem krótko i treściwie: jestem zaskoczony jak wiele osób przy przeprowadzce martwi się tym, że ich korespondencja niedoręczona przed wyprowadzką przepadnie, albo trafi do poprzedniego Landlorda, przez co będą się oni musieli do niego fatygować po odbiór. Jestem zaskoczony, bo istnieje usługa, która pozwala za stosunkowo sensowną opłatą rozwiązać ten problem.

Redirection

Redirection, bo tak nazywa się usługa An Post, to po prostu przekierowanie poczty. By z niej skorzystać należy wypełnić prosty druczek dostępny w każdej placówce pocztowej oraz okazać swój „proof of address” dla mieszkania, z którego się wyprowadzamy i po 5 dniach roboczych każda przesyłka, która będzie zaadresowana na nasze dane osobowe i stary adres (spam wysyłany do „The Resident” albo koperty bez nazwiska odbiorcy nie zostaną przekierowane) trafi pod nasz nowy adres.

Istnieje oczywiście możliwość zamówienia usługi przez internet, ale wtedy zacznie ona działać najszybciej po 7 dniach roboczych, co nie zawsze musi nam odpowiadać.

Ceny nie są niskie, ale moim zdaniem warte wygody. Jeśli dobrze zorganizujemy naszą przeprowadzkę i szybko powiadomimy wszystkich (bank, dostawca prądu i gazu, Revenue, Welfare etc.) o nowym adresie, to najtańszy pakiet – 3 miesiące za 70 EUR – wystarczy nam „z zapasem”. Jeśli nie, do wyboru są jeszcze opcje 6 miesięcy (95 EUR) i rok (130 EUR). Za nieco większą opłatą można też przekierować pocztę na adres zagraniczny.

Oczywistym minusem rozwiązania jest to, że dotyczy ono tylko An Post, ale moim zdaniem to nieistotna wada – większość „ważnej” korespondencji (banki, urzędy) dociera do nas właśnie przez An Post, a jeśli spodziewamy się kuriera, to zwykle dlatego, że sami go zamówiliśmy, albo wiemy, że ktoś go dla nas zamawia, więc szansa, że przesyłka zostanie nadana na zły adres jest minimalna.

Moim zdaniem komfort i uniknięcie problemów z niedoręczonymi przesyłkami jest wart tej ceny. Z usługi korzystałem, mogę polecić.

Czytaj dalej


15 rzeczy, które irytują mnie w Irlandii

Irlandia to całkiem przyjemne miejsce do życia. Nie idealne, ale – póki co – plusy przeważają na tyle, żebyśmy nie planowali powrotu do Polski w najbliższym czasie. Oczywiście zielona wyspa ma też swoje minusy – niektóre z nich są drobiazgami, które szybko zaczynamy ignorować, albo z którymi uczymy się żyć, ale jest też kilka aspektów życia w Irlandii, które wciąż potrafią mnie mocno zirytować, nawet po ponad dwóch latach pobytu w tym kraju. Niektórym z nich poświęciłem już osobny wpis, więc nie będę się rozpisywał, ale kilka rzeczy jest nowych. Stare, czy nowe – oto i one: minusy mieszkania w Irlandii w moim małym, subiektywnym podsumowaniu!

Dwa krany

Temu tematowi poświęciłem już krótki, osobny wpis. Jest to coś, co irytuje mnie tak bardzo, że nawet nie mam ochoty o tym drugi raz pisać. Na szczęście do większości nowych mieszkań dotarła już cywilizacja, więc problemu da się uniknąć. Jeśli ktoś nigdy nie widział tego wynalazku (szczęśliwcy!), załączam zdjęcie:

Dwa krany w umywalce

Powód dla którego tu i ówdzie spotyka się tu jeszcze dwa krany jest mi znany i powstał już kiedyś o nim wpis, ale nie zmniejsza to niestety mojej irytacji, kiedy przychodzi mi z tego wynalazku korzystać.

Brak gniazdek w łazience

Skoro już jesteśmy w łazience… Kolejna rzecz na mojej liście to brak gniazdek w łazience. Nie ma, i już. To znaczy są, jest, ale tylko jedno, bardzo specjalne – gniazdko służące do podłączenia maszynki do golenia, nazywające się po tutejszemu „electrical shaver socket”, często wchodzące w skład lampki nad umywalką. Tu przykład gniazdka „samodzielnego”:

shaver_socket_in_white

Naturalnie podyktowane jest to względami bezpieczeństwa, ale umówmy się – jak często słyszycie o wypadkach, w których „winnym” był prąd w łazience? Jeśli takowe się zdarzają, to na ogół nie dlatego, że ktoś chlapnął na gniazdko trzema kroplami wody, ale np. dlatego, że trzymał permanentnie podłączoną do gniazdka suszarkę na półce bezpośrednio nad wanną i pewnego dnia, podczas kąpieli, niechcący strącił tę suszarkę do wody. Kłóciłbym się jednak, czy „winne” jest tu rzeczywiście gniazdko, czy zwykła głupota użytkownika.

Samozamykające się drzwi

Oczywiście nie chodzi tu o drzwi do budynków, ani nawet drzwi do mieszkań. Chodzi o drzwi wewnątrz mieszkań – takie do kuchni, pokoju, sypialni. Nie widzieliście takich? Zapewnie ktoś wymontował z nich mechanizmy samozamykające, bo też go irytowały, ale musicie wiedzieć, że w Irlandii tego typu rozwiązania są w mieszkaniach obowiązkowe! Nie irytowałoby mnie to tak bardzo, gdyby nie fakt, iż w większości mieszkań, szczególnie tych pod wynajem, używany jest najtańszy możliwy mechanizm, czyli metalowy łańcuch na sprężynie, który wygląda bardziej jak narzędzie tortur, niż coś, co ma zapewniać bezpieczeństwo:

closing

Drzwi zamykane z jego pomocą zamykają się bardzo (naprawdę bardzo) szybko i z dużą siłą – taką, która wystarczyłaby do złamania ręki dorosłego, nie mówiąc już na przykład o główce dziecka (co usiłował sprawdzić nasz syn w ciągu pierwszych 10 minut od zamontowania łańcuchów przez landlorda; szczęśliwie stałem obok). W moim odczuciu ryzyko pożaru jest nieporównywalnie mniejsze niż ryzyko związane z używaniem takiego mechanizmu, dlatego wymontowałem je niezwłocznie po opuszczeniu mieszkania przez landlorda. O ile samozamykające się drzwi mógłbym z bólem (nomen omen!) przeżyć, o tyle ten konkretny mechanizm jest dla mnie nie do zaakceptowania. Rzecz jasna te mechanizmy są montowane nie po to, by drzwi trzymać otwarte za pomocą np. zwiniętej gazety – to także jest zakazane.

Sprawa jest dość kontrowersyjna nawet dla samych Irlandczyków, co widać na forach dyskusyjnych, takich jak to (akurat UK, ale tam przepisy są podobne), czy to. Ponoć urazy spowodowane przez takie drzwi są plagą szczególnie w domach opieki, gdzie starsze osoby nie zawsze mają dość siły czy ostrożności, żeby sobie z tym ustrojstwem poradzić. Jak dla mnie – brzmi wiarygodnie.

No i na koniec, pomijając już nawet kwestie bezpieczeństwa: nie wiem kto chciałby mieszkać w mieszkaniu, w którym wszystkie pomieszczenia są od siebie oddzielone zamkniętymi drzwiami przeciwpożarowymi. Ja nie.

Pogoda

Pogoda w Irlandii nie jest tak tragiczna jak głoszą legendy, ale do najlepszych nie należy. Mnie osobiście najbardziej doskwiera wiatr – wieje codziennie, wieje nieustannie, wieje z każdej strony. Wieje do tego stopnia, że jak przestanie wiać, to człowiek się czuje jakby był w jakimś pół-śnie – nagle robi się cicho, nic nie szumi bez przerwy w uszach. Naturalnie wiatr to nie wszystko – jak wieje, to zwykle po to, żeby mogło nam zacinać deszczem prosto pod kaptur (zapomnijcie o parasolce!). Nie pada aż tak często, jak mogłoby się wydawać, ale jak już pada, to pada obficie. No i pada „seriami” – bywają dwa-trzy tygodnie pod rząd bez deszczu, ale potem przychodzi taka pora jak teraz, kiedy pada przez dwa tygodnie bez przerwy, a człowiek tylko suszy buty i narzeka. Przy tym wszystkim temperatura to pikuś – owszem, tęsknię za temperaturami powyzej 23 stopni celsjusza (tutaj zdarza się taka raz w roku, a więcej niż 20 jest może przez dwa tygodnie w ciągu roku; 16-18 stopni to norma w „ciepły” dzień), ale z drugiej strony cieszy mnie brak koszmarnych upałów (powyżej 30 stopni), jak i mroźnych zim. Coś za coś.

Droga do wynajęcia mieszkania

Temat poruszany wcześniej, ale dodam tu tylko, że teraz jest chyba jeszcze gorzej, bo mieszkań jest mniej i są jeszcze droższe. Oczywiście rynek rynkiem – można przeżyć – ale najgorsza część tej całej „zabawy” to „casting” na lokatora. Tak czy inaczej – gotuje się we mnie na myśl o ewentualnej przeprowadzce ;-)

Absurdalne ceny nieruchomości i ich stan

Temat rzeka. Niezależnie, czy myślimy o wynajmie, czy o zakupie, większość nieruchomości w Irlandii boryka się z tymi samymi problemami, a najistotniejszymi z nich są…

Przede wszystkim w oczy rzuca się rozmiar tychże – w okresie „boomu” budowlanego wszystko co miało dach i ściany sprzedawało się na pniu, nie dziwi więc, że z braku odpowiednich regulacji (nie żebym był ich zwolennikiem, ale skoro klienci sami nie potrafią zadbać o jakość tego, co kupują, tylko w owczym pędzie biorą z pocałowaniem ręki co tylko się trafi…) w Irlandii powstała cała masa mieszkań i domów o powierzchni, która każdemu trzeźwo myślącemu człowiekowi wydaje się nieadekwatna do ilości pomieszczeń w tejże nieruchomości. Nie jest niczym wyjątkowym mieszkanie z jedną sypialnią o powierzchni 30-32 metrów kwadratowych (kuchnia to dwie szafki i lodówka, sypialnia mieści łóżko, szafkę nocną i niewielką szafę na ubrania, a o jakiejkolwiek powierzchni do przechowywania czegoś więcej niż ubrania możemy zapomnieć) albo „duże” mieszkanie z trzema sypialniami, z których każda ma 6-8 metrów kwadratowych powierzchni. W przypadku domów problem nie jest tak ewidentny, bo jednak co dom, to dom, ale kiedy czytam o „posiadłościach”, które mają 3-4 sypialnie, a ich powierzchnia nie przekracza 80-90 metrów rozłożonych na dwóch piętrach (ile z tego zajmują korytarze i schody?), to coś mi nie pasuje… Nie bez powodu takie „rezydencje” nazywane są pieszczotliwie „pudełkami na buty” („shoeboxes”).

Drugi problem to jakość. Nie licząc pojedynczych mieszkań, na ogół tych ulokowanych w „środku” bloków mieszkalnych (otoczonych innymi mieszkaniami), nieruchomości w Irlandii są zimne. Od okien ciągnie tak, że przy braku miejsca w lodówce można postawić jedzenie na parapecie i mała jest szansa, że coś mu się stanie przez dzień lub dwa. Do tego wszędzie rozlokowane są – z racji panującej wilgoci – nieduże otwory wentylacyjne, które jeszcze bardziej ułatwiają wymianę ciepła z otoczeniem. Drzwi wejściowe także do szczelnych nie należą. W domach dochodzą do tego otwarte kominki. My szczęśliwie wynajmujemy teraz bardzo ciepłe mieszkanie, ale ciągle pamiętamy nasze poprzednie, w przyziemiu, gdzie mimo ciągłego grzania i wysokich rachunków ciągle było chłodno, a chodzić boso nie dało się nawet  w środku lata.

Wilgoć i grzyby. Długo by pisać – czarny grzyb na ścianie w okolicy okien to norma. Należy kupić coś do walki z nim i się nie przejmować, bo szkoda na to zdrowia. Gorzej, że często grzybem zarośnięte są także łazienki, kuchnie i inne miejsca, które powinny być w nieco lepszym stanie. Co gorsze, powszechność grzyba sprawia, że właściciele mieszkań nawet się nim nie przejmują i nawet kompletnie zagrzybione mieszkanie potrafi kosztować majątek.

Koniec końców – ceny. Kiedy przyjechałem do Irlandii mieszkanie z dwiema sypialniami (niemal identyczne do tego, które wynajmujemy obecnie), kosztowało 1200 EUR miesięcznie. Obecnie cena minimalna to 1400-1450 EUR, a pojawiają się już ogłoszenia za znacznie więcej. Ceny zakupu są nieco bardziej stabilne, ale w perspektywnie 2-3 lat również poszły w górę – zakup wspomnianego mieszkania (lub bardzo podobnego, na tym samym osiedlu), to wydatek ok. 340-360 tys. EUR. Wystarczy zestawić to ze średnią zarobków w Irlandii (ok. 35 tys. EUR rocznie brutto, tj. 28 tys. EUR netto) i kosztami życia, żeby zobaczyć jakim wyczynem jest zakup własnego lokum na Zielonej Wyspie. Nawet pracując w lepiej płatnym zawodzie i kupując mieszkanie w nieco mniej atrakcyjnej lokalizacji (270 tys. EUR, na ten przykład) dalej musimy rozbić świnkę skarbonkę, albo uwiązać sobie u szyi bank na kolejne 30-35 lat.

Pająki

Mniej uciążliwe odkąd mieszkam na drugim piętrze, kilka metrów od najbliższych roślin, ale dalej irytujące, bo za pająkami nikt w mojej rodzinie nie przepada. Wcześniej, kiedy mieszkaliśmy na parterze, początek sezonu grzewczego oznaczał początek pielgrzymek stawonogów do naszego mieszkania celem ogrzania się. Jak powszechnie wiadomo w Irlandii nie ma zimy, która by mogła skutecznie ograniczyć populację tego typu stworzeń, więc rosną one duże i dorodne. Szcześliwie jest spray dostępny np. w Tesco, który rozwiązuje problem dość skutecznie, ale nie zmienia to faktu, że pająków widziałem w naszym mieszkaniu więcej, niż w podobnym okresie czasu w Polsce, kiedy mieszkałem jeszcze w domu z ogródkiem (a te które tam widziałem, to głównie chuderlawe kątniki, a nie spasione Irlandzkie bydlaki).

Domy z ładnym frontem i szarymi bocznymi ścianami

Zdjęcie powie więcej niż tysiąc słów. Niby ma to sens (czyt. jest praktyczne), ale to trochę tak jakby na rozmowę kwalifikacyjną na Skype ubrać się  w koszulę i krawat, ale nie założyć spodni i przed komputerem zasiąść w samych slipach. Całkiem ładny front i szaro-biały, dwukolorowy bok:

Dom z szarym bokiem

Wiem, nie moja sprawa, niech sobie każdy ma taki dom jak chce… Ale takie coś godzi w mój zmysł estetyczny i brutalnie poniewiera moim pedantyzmem, więc nie mogłem nie umieścić tej pozycji na liście. Jestem przewrażliwiony? ;-)

Przy okazji na zdjęciu widać jeszcze jeden niezrozumiały dla mnie wynalazek Irlandzki: okno otwierane na zewnątrz, ale jako że nigdy nie musiałem z takowego korzystać (ani go myć! szczególnie takiego na drugim albo trzecim piętrze), to nie umieściłem go na mojej liście.

Beton albo żwir przed wejściem do domu (zamiast trawy)

Kolejna pozycja z cyklu „a co Cię to obchodzi”. No niestety, obchodzi, bo o ile naprawdę podobają mi się tutejsze domy, o tyle boli mnie, kiedy patrzę na to, co przed nimi, bo niektórzy Irlandczycy mają paskudny zwyczaj wylewania całej przestrzeni przed domem betonem, brukowania jej albo zasypywania żwirem. Wygląda to na przykład tak:

Dom beton

Dla porównania druga połówka tego samego bliźniaka:

Widać różnicę? Ja nie mam wątpliwości w którym domu wolałbym mieszkać. Oczywiście rozumiem względy praktyczne (parking), ale litości…

Mieszkania / niby-domy z gigantycznymi schodami

Ponownie, zdjęcie poglądowe na początek:

rco

Zdecydowane minusy to dużo chodzenia, brak windy (świetna opcja dla osób starszych, albo matek z dziećmi), średnio atrakcyjny wygląd; plusów nie stwierdzono.

Chleb

Lub to, co chlebem nazywają Irlandczycy. O ile paskudne, gumiaste pieczywo tostowe jestem jeszcze w stanie w drodze absolutnego wyjątku zrozumieć (po upieczeniu robi się zjadliwe, chociaż dalej nie jest nawet blisko tego, co klasyfikuję jako „jedzenie”), o tyle to coś, co nazywa się „soda bread” nie mieści się w żadnej kategorii spożywczej. Kupiłem ten wynalazek tylko raz, przy okazji pierwszych zakupów w Irlandii i choć postanowiłem nigdy więcej tego błędu nie popełnić, moje wspomnienie o śmierdzącym zdechłą rybą, suchym, sypiącym się i gorzkim w smaku chlebie jest ciągle żywe. Gdybym nie miał możliwości pieczenia własnego chleba, to musiałbym z chleba zrezygnować – jedzenie soda bread nie byłoby alternatywą.

Alkohol można kupić tylko w określonych godzinach

Tak, tak, zupełnie jak za PRL, prawda? Różnica jest taka, że w Polsce godziną „zero”, od której sprzedaż alkoholu była dozwolona, była godzina 13, a w Irlandii jest to 10:30 od poniedziałku do soboty oraz 12:30 w niedzielę (pewnie po to, żeby przypadkiem komuś nie przyszło do głowy kupić alkoholu w drodze na mszę, olaboga!). Górna granica to natomiast 22:00 – studencie, zapomnij o dokupieniu flaszki, jeśli zapasy imprezowe wyczerpały się zbyt wcześnie.

Jaka jest idea stojąca za tego typu przepisami? Zabijcie mnie, nie wiem – być może ustawodawca miał złe doświadczenia z domu rodzinnego i myśli, że ludzie nie kupują alkoholu „na później”, tylko opróżniają całą butelkę minutę po odejściu od kasy…. Pomijając czysto „wolnościowy” aspekt tego typu ustaw, który doprowadza mnie zwykle do białej gorączki (dorosły człowiek nie może kupić legalnie dostępnego produktu w określonych godzinach, bo ustawodawca wie lepiej i traktuje obywateli jak dzieci, którym trzeba coś ograniczać „dla ich dobra”, bo 0.01% z nich chodzi „napruty” od 8 rano po centrum miasta), nie bolą mnie one tak bardzo – alkohol pijam raczej okazjonalnie, zwykle mam też chociaż ćwierć butelki whisky w zapasie, na wypadek jeśli najdzie mnie niespodziewana ochota na małą szklaneczkę. Od strony „organizacyjnej” – da się przeżyć.

Tym, co jednak irytuje mnie w tym idiotycznym przepisie najbardziej jest to, że odnosi się on także do dostaw zakupów spożywczych robionych online. Oznacza to dokładnie tyle, że jeśli zapraszam gości w sobotę na wieczór i chcę zamówić na rano dostawę z Tesco, w której skład wejdzie np. butelka Jamesona, to nie mogę poprosić o przywiezienie takiego „zestawu” na 8-10 rano. Muszę albo kupić alkohol osobno, albo wybrać „slot” 10-12, a wszelkie nasze przygotowania do imprezy (gotowanie itp.) są opóźnione na starcie o ok. 2 godziny, bo zachciało mi się zamówić pół litra napoju procentowego. Paranoja.

Brzydkie i zatłoczone centrum Dublina

Centrum Dublina jest po prostu brzydkie – szare, brudne, pełne lokalnych narkomanów na socjalu i koszmarnie zatłoczone. Rzecz jasna da się w słoneczny dzień znaleźć miejsca, które wyglądają urokliwie, ale im dłużej się po tym centrum poruszamy, tym bardziej rzucają nam się w oczy obrazki takie jak ten:

Screen Shot 2015-12-14 at 8.05.48 p.m.

Na szczęście nikt nam nie każe mieszkać w centrum, a okolice położone 15-20 minut autobusem (10 minut Dartem) dalej od niego wyglądają już na przykład tak:

IMG_2242

 

IMG_2219

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze wspomniany tłok. Przedostanie się z południa na północ wzdłuż osi wyznaczonej przez O’Connell Bridge to droga przez mękę – większość czasu przestępujemy z nogi na nogę i niejako „przy okazji” przemieszczamy się o parę centymetrów do przodu, zamiast iść sensownym tempem. Sprawy nie ułatwiają wąskie chodniki, a kiedy dodamy do tego zatrzymujących się niespodziewanie w losowo wybranych miejscach turystów… Wiem, marudzę, ale kiedy człowiek gdzieś żyje i pracuje, a nie zwiedza, szybkie przemieszczanie się na piechotę ma dla niego znaczenie, a centrum Dublina jest pod tym względem koszmarne.

Kiepski Transport Publiczny

Pisałem o tym bardzo niedawno, więc krótko tylko podsumuję – transport publiczny w Dublinie jest zły, a do tego drogi. Jeśli Twój pracodawca oferuje Tax Saver, to trochę oszczędzisz, ale i tak odczujesz ten koszt. Przy tej okazji pragnę pozdrowić Wrocławskie MPK, które przy wszystkich swoich wadach oferuje usługi na nieporównywalnie lepszym poziomie niż Dublin Bus ;-)

Służba Zdrowia

Tutaj po „głowie” dostaną zarówno lekarze (konkretnie GP), jak i sam system.

GP, bo są bezużyteczni (uzyskanie od nich bardziej wartościowej porady niż „that’s grand” i przepisanie aspiryny graniczy z cudem). Poza tym gabinety są zwykle czynne w takich godzinach, że odwiedzenie ich przed pracą / po pracy jest niemożliwe, a „Out Of Hours GP” (znane też jako DOC NOW) służy do przypadków „nagłych”, które nie mogą czekać do rana, a nie do umawiania się na normalne wizyty w bardziej dogodnych godzinach.

System, bo mimo wysokich składek na ubezpieczenie zdrowotne każda wizyta u lekarza kosztuje mnie 50-60 EUR, a wizyta w szpitalu (emergency room) to koszt 100 EUR. Do tego dochodzi odpłatność za pobyt w szpitalu – 75 EUR na dobę (maksymalnie 750 EUR w ciagu 12 miesięcy), czy za konsultacje specjalistyczne (100 EUR+, zależnie jaki specjalista i gdzie).

O ile jestem zwolennikiem odpłatności za wizyty nawet w przypadku publicznej służby zdrowia opłacanej ze składek (unikamy sytuacji, w której ludzie zapisują się do 3 lekarzy na raz blokując trzy kolejki, a potem nie odwołują wizyty, tylko po prostu nie przychodzą), o tyle uważam, że taka opłata powinna być znacznie niższa – 10, góra 20 EUR. Możliwość odliczenia sobie 20% tych kwot w zeznaniu podatkowym jakoś mnie specjalnie nie pociesza.

A to wszystko ze świadomością, że beneficjenci Medical Card mają to wszystko za darmo, choć wielu z nich to ludzie, którzy tylko i wyłącznie z lenistwa nie przepracowali w życiu ani jednego dnia. A pracujący dostają z dwóch stron – najpierw składki, potem płatności za wizyty.

Niestety jest, jak jest, przez co mieszkając w Irlandii mam wątpliwą przyjemność korzystania z drogiego, a jednocześnie bardzo kiepskiego systemu służby zdrowia. Przyznam szczerze, że wolę już Polską wersję, gdzie publiczna służba zdrowia jest kiepsko zorganizowana (kolejki!), ale jest darmowa, a sami lekarze na ogół są całkiem rozgarnięci (wiadomo, trafiają się wyjątki, ale od tego mamy znajomych, którzy mogą doradzić do kogo warto się zapisać, a do kogo nie).

Tylko 15, czy aż 15?

Trudno mi ocenić, czy 15 rzeczy na powyższej liście to dużo, czy mało. Większość z nich to „drobiazgi”, ale jest też kilka rzeczy, które „uwierają mnie” niemal codziennie. Na pewno o czymś też zapomniałem – prawdopodobnie nie o tych największych minusach mieszkania w Irlandii (skoro są takie duże, to raczej o nich pamiętam), ale być może zabrakło jakichś nieco mniejszych, z którymi spotykam się każdego dnia, przez co nauczyłem się je ignorować i o nich nie pamiętać. Myślę, że jedyną uczciwą metodą odpowiedzi na to pytanie byłoby przygotować podobną listę dla Polski i porównać co się na obu znajduje – być może kiedyś się pokuszę o takie porównanie ;-)

Jeśli jest coś, co Twoim zdaniem pominąłem, a co Tobie nie daje w Irlandii spokoju – podziel się tą informacją w komentarzu!

Czytaj dalej