Po kolejnej przerwie spowodowanej nadmiarem zajęć, wracam z nową opowieścią – tym razem z Irlandzkiej wsi. Tak – wsi.
W czerwcu byliśmy na wyjeździe firmowym w Achill – jednej z typowo “surfingowych” miejscowości w północno-zachodniej Irlandii, Śliczne miejsce, oczywiście deszczowe, ale kiedy słońce przygrzeje, można się mocno spalić – jak to nad wodą. Ciekawostką dotyczącą tego miejsca jest to, że w życiu nie widziałem tylu owiec w jednym miejscu – były dosłownie wszędzie. Były owcze blokady na drodze, owcze pielgrzymki na ścieżkach i owcze pikniki na polach. Wszystko to oczywiście okraszone mnóstwem walających się wszędzie owczych… No, ale nie o tym miałem!
Jako że nasz wyjazd pokrywał się z początkiem Mistrzostw Świata w piłce nożnej, drugiego dnia wyjazdu postanowiliśmy obejrzeć z kolegą (Mark) mecz. Niestety, miejsce w którym nocowaliśmy nie mogło się pochwalić zbyt szybkim internetem, a tym bardziej telewizją, w związku z tym zapytaliśmy właścicieli, czy nie wiedzą, gdzie jest jakiś pub z TV. Wiedzieli: “5 minutes down the road”. I akurat ktoś jedzie w tamtym kierunku, to nas podwiozą. No to OK – darmowy transport, a potem sobie wrócimy na piechotę, akurat na obiad. Wskoczyliśmy więc do auta i w drogę.
Kiedy “5 minutes down the road” zamieniło się w 15 minut nieprzerwanej jazdy autem z dość konkretną prędkością, zacząłem rozumieć, że pytanie “lokalnych” o odległości to spore ryzyko. No nic – nie pozostało nic innego jak tylko dojechać do celu i pomyśleć jak wrócimy.
Po wyjściu z auta grzecznie podziękowaliśmy i szybką wymianą spojrzeń powiedzieliśmy sobie z Markiem: “mamy problem”. Nie chcąc jednak się martwić na zapas, wstąpiliśmy do baru i w spokoju, w towarzystwie szklaneczki Jamesona, obejrzeliśmy pierwsze 45 minut meczu Kolumbii z Grecją. Po gwizdku kończącym połowę uznaliśmy, że pora zacząć działać.
Jako “obcy”, uznałem, że dam Markowi się wykazać. Mark to typ dowcipnisia i “showmana”, więc czym prędzej udał się do baru poprosić kogoś “o ogień”, dzięki czemu przysiadł się do nas lokalny kibic piłki nożnej. Rumiany pan z wąsem i piwem w dłoni; zapewnie nie pierwszym tego dnia. Od słowa do słowa (porażka Hiszpanów z Holendrami, złodziejskie Water Charges, bufony z Ballsbridge / D4 i takie tam inne tematy, w sam raz na lokalny “small-talk”) dotarliśmy do naszego problemu. Liczyliśmy, że może ów jegomość – nazwijmy go John – poleci nam jakiegoś swojego kolegę, który robi za lokalnego taksówkarza, ale ku naszemu zaskoczeniu, wyciągnął on z kieszeni kluczyki i zaproponował, że sam nas podwiezie, jak tylko skończy piwo. To znaczy nie to, które kończył, tylko następne – powinno wystarczyć na obejrzenie całej drugiej połowy meczu. Choć nie pochwalam jazdy “pod wpływem”, nie mając innej opcji powrotu do hostelu, ochoczo pokiwałem głową.
Kilkanaście minut później drzwi do pubu znajdujące się za naszymi plecami otworzyły się, a John powiedział: “o, przyszedł mój brat”. Odpowiedział mu bełkotliwy głos i zupełnie nierytmiczne kroki zbliżające się do naszego stolika. Mark postanowił zażartować: “chyba kolejny chętny do podwózki, co?”. Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy na stoliku wylądowały kluczyki do samochodu należącego do “brata”. “Ktoś potrzebuje transportu” – brat Johna wydawał się nie zrozumieć, że chodzi o niego. “Hej, wy dwaj, podrzucić was gdzieś?”. Spojrzeliśmy na siebie z Markiem i tak szybko, jak udało mi się odgonić wizje, w których leżymy martwi owinięci o przydrożne drzewo, wyrwałem się: “Nie, dzięki, Twój brat już obiecał nam pomóc!”. “Uważajcie, nie jest najlepszym kierowcą, a na drogach jest teraz mnóstwo wariatów”. “A może pijanych kierowców?” – pomyślałem, ale nie zdecydowałem się na pogrzebanie naszych szans na powrót do domu.
Kilkadziesiąt minut później brat Johna wytoczył się z pubu i – oczywiście – pojechał w siną dal. Krótko potem zaszurały kolejne krzesła i gromadka rumianych panów w średnim wieku wytoczyła się chwiejnym krokiem z lokalu. Każdy z nich, rzecz jasna, wsiadał do swojego auta. John także uznał, że pora wracać do domu, więc ruszyliśmy z nim. Szybko zajęliśmy miejsca na tylnym siedzeniu (wiecie, czołówka i te sprawy) i jeszcze szybciej zapięliśmy pasy. W ciszy, żeby nie rozpraszać naszego kierowcy, ruszyliśmy, minęliśmy dom Johna (sam go nam pokazał!), a dwadzieścia minut później byliśmy na miejscu.
A ja do dziś nie wiem:
- jak to się dzieje, że Irlandzkie drogi są takie bezpieczne (3.5 zgonu na 100 tys. mieszkańców rocznie; w Polsce 10.5, w Niemczech 4.3, 2.9 w Norwegii – źródło: Wikipedia)
- jakim cudem Mark namówił losowo spotkanego w barze człowieka, żeby podwiózł nas kilkadziesiąt kilometrów do naszego hostelu mimo, że jego dom był 400 metrów od pubu.
Dziwny kraj, ta Irlandia… ;-)