12 rzeczy, które zaskoczą Cię w Irlandii

Pisałem jakiś czas temu o rzeczach, które mnie irytują, teraz napiszę więc o rzeczach, które mnie po prostu zaskoczyły, albo dziwiły mnie, zanim do nich przywykłem. Jest to oczywiście wybór czysto subiektywny  – dam sobie rękę uciąć, że co najmniej jeden punkt z tej listy u większości ludzi trafiłby na listę „czego nie mogę znieść w Irlandii”.

Specyficzne rozumienie „ładnej pogody”

Przychodzi taka pora roku, kiedy na ulice wylegają ludzie w krótkich spodenkach i sandałach, billboardy zaczynają zachęcać do konsumpcji lodów, a lekarze udzielają ostrzeżeń związanych z przebywaniem na słońcu. Tak, wiem – myślicie pewnie teraz o upałach ponad 30 stopni, suchej i bezwietrznej pogodzie, niczym w Polsce w środku lata. Rzecz w tym, że w Irlandii podobne obrazki można zobaczyć już przy 20-22 stopniach (co jest na ogół nnajwyższą temperaturą, jaką da się w Irlandii zaobserwować przez więcej niż jeden dzień; czasami trafi się jeden dzień z temperaturą ok. 24-25 stopni), co jest na swój sposób zabawne; naszym faworytem w kategorii anegdotek pogodowych jest ta, kiedy lekarz z troską wypytywał moją ciężarną żonę o to, jak sobie radzi z upałami, podczas gdy przez Irlandię przelewała się fala upałów z temperaturami dochodzącymi do 24 stopni ;-)

Brak transportu publicznego w nocy

Od czasu narodzin dziecka problem ten nie dotyczy mnie na tyle, żebym musiał narzekać, ale domyślam się, że osób lubiących nocne życie może to być spory problem – w Dublinie (i zapewne w innych miastach także, chociaż nigdy tego nie sprawdzałem) nie funkcjonuje coś takiego jak nocny transport publiczny. Ostatnie autobusy zjeżdżają do zajezdni ok. 23:00, a potem zostają już tylko taksówki.

Bus od 7:00 do 17:30

Co więcej – w nawiązaniu do poprzedniego punktu – na niektórych trasach na pierwszy kurs autobusu trzeba trochę poczekać. O ile miałem podejrzenia, że nie będzie to 4:30 czy 5 rano, o tyle długi czas byłem przekonany, że gdzieś koło 6:00 będę mógł się już dostać „moim” autobusem do centrum miasta. Niestety – jak się okazało – pierwszy kurs autobusu przypada na okolice godziny 7:00 rano. Zrozumiałbym to jeszcze, gdyby tuż obok znajdował się Dart kursujący wcześniej, ale nie – od „mojego” przystanku do Darta jest ok. 2.5 – 3 km, więc nie jest on zadowalającą alternatywą. Pracujecie w systemie zmianowym? Macie zmianę na 7:00 rano? No to wio, na rower, bo Dublin Bus Wam w dotarciu do pracy nie pomoże…

Wcześnie zamknięte sklepy na początku tygodnia

Typowe godziny otwarcia sklepu w Dublinie wyglądają mniej więcej tak:

poniedziałek     09:00 – 18:00
wtorek              09:00 – 18:00
środa                09:00 – 18:00
czwartek           09:00 – 21:00
piątek               09:00 – 20:00
sobota              09:00 – 19:00
niedziela           12:00 – 18:00

Jeśli jesteście przyzwyczajeni do zakupów po pracy, a jednocześnie musicie pracować dłużej (albo lubicie przychodzić do pracy na 10-11, jeśli macie taką możliwość), to będziecie musieli z jeden z tych rzeczy zrezygnować, przynajmniej na początku tygodnia. W tygodniu Irlandii sklepy są na ogół czynne dość krótko, z wyjątkiem czwartków i – w niektórych przypadkach – piątku. W sobotę zwykle są one otwarte mniej więcej tak długo jak w czwartek piątek, po czym w niedzielę albo są w ogóle nieczynne, albo otwierają się później i zamykają wcześniej. Nie stanowiło to dla mnie nigdy większego problemu, ale muszę zaznaczyć, że zakupy spożywcze robię online, a do pracy przychodzę raczej wcześniej niż później, więc nawet jeśli muszę po coś podjechać do centrum, to do 18:00 na ogół bez problemu się wyrobię. Zależnie od Waszych przyzwyczajeń zakupowych – warto o tym pamiętać.

Urzędy i banki otwarte w dziwnych godzinach oraz nieczynne w weekend

Urzędy i banki to „specjalny przypadek” sklepów – w tygodniu są czynne w jeszcze dziwniejszych godzinach (np. 10:00 – 16:00), a w soboty i niedziele są po prostu zamknięte. Sam w banku bywam rzadko (a i mam oddział blisko pracy, więc zawsze mogę podejść w ciągu dnia), w urzędach jeszcze rzadziej, więc nie jest to dla mnie wielkim problemem, ale wyobrażam sobie, że są ludzie, dla których jest to nieprzeciętna uciążliwość. Ponownie, jak w przypadku sklepów, warto mieć tego świadomość.

Chipsy o smaku soli i octu

Bez większego komentarza – nie pojmuję, jak ten wynalazek może komuś smakować, choć próbowałem się przekonać ładnych kilka razy…

Park rozrywki, którego tematem przewodnim są chipsy

Tak, dokładnie tak – Irlandia ma park rozrywki poświęcony chipsom,  a jego „gospodarzem” jest „Pan Ziemniak”.

OK, trochę uprościłem, więc wyjaśniam. Kultową irlandzką marką chipsów jest Tayto, a maskotką marki jest wielki ziemniak w mało gustownej, czerwonej marynarce i jeszcze mniej gustownych spodniach w żółte pasy. Aby ulżyć Waszej wyobraźni, oto on:

Tayto

Tayto jest takim fenomenem kulturowym w tym kraju, że często nazwy „tayto” używa się jako zamiennika dla „crisp” (czyli tego, co my nazwalibyśmy „chips”). Nic dziwnego, że właściciele marki postanowili odciąć od tego sukcesu parę kuponów i zbudowali park rozrywki. Taki ziemniaczany Disneyland. Oczywiście „ziemniaczany” nie oznacza tego, że każda atrakcja jest związana z ziemniakami i chipsami – to zupełnie normalny park rozrywki, tylko że wszędzie towarzyszy nam ziemniaczany ludek.

tayto-park-map-610x0-c-default

Pytający „How are you?” nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie

To jest coś, czego do tej pory mój mózg nie może „ogarnąć”. Pewnie już to kiedyś pisałem, ale przypomnę – na podstawie obserwacji ustaliłem, że najbardziej właściwą odpowiedzią na powitanie „How are you?” jest: „Not too bad, how are you?”. Ew. jeśli jesteście w kreatywnym nastroju, to wybierzcie sobie dowolny zestaw z poniższej tabelki – wylosujcie pierwszy człon, potem drugi człon i połączcie:

How are you?

Jakkolwiek lubię „standaryzację”, tak w tym wypadku nie mogę sobie przyzwyczaić i regularnie mnie to pytanie „zawiesza”. Jedna część mózgu ma już gotową „domyślną” odpowiedź, podczas gdy druga na gwałt szuka sensownej, w miarę niestandardowej odpowiedzi, co zazwyczaj kończy się krótkim „zawieszeniem” i postawieniem na sprawdzoną pierwszą opcję.

Krótkie baseny rekreacyjne, często bez wydzielonych torów

Czasami, mimo problemów z zatokami, lubię popływać. Kilkanaście, kilkadziesiąt basenów kraulem w umiarkowanie szybkim tempie działa relaksująco, buduje mięśnie, spala tłuszcz i ma masę innych zalet, ale – niestety – by się nim cieszyć, potrzebne jest co najmniej 25 metrów wydzielonego toru, dzielonego z 1-2, góra 3 osobami. I tu niestety można się rozczarować.

Owszem, baseny 25 metrowe są jak najbardziej dostepne (tzn. znam jeden w Markievicz Leisure Centre, ale nie wątpię, że jest więcej), o jednym 50m też mi wiadomo (Westwood Gym w Fairview / Clontarf), ale zdecydowana większość „lokalnych” basenów to baseny w szkołach, przychodniach / klinikach / centrach rehabilitacji itp. I problem z nimi jest taki, ze nie dość, że są zwykle krótkie (na oko: do 15, góra 20 metrów), co jeszcze mógłbym przeżyć, ale są one też „otwarte” – nie mają wydzielonych torów, przez co każdy pływa jak chce: jedni wzdłuż, drudzy w poprzek, trzeci „optymalizują” dystans i płyną po skosie, albo dookoła, a pomiędzy nimi wszystkimi pluskają się jeszcze dzieci…

Nie zrozumcie mnie źle – nie oczekuję wydzielonego toru na prywatny użytek, ale naprawdę, 4-5 (nawet krótkich) torów po 4-5 osób na pewno działałoby lepiej, niż 20-25 osób i „wolna amerykanka”… Dziwi mnie to o tyle, że w Polsce, nawet w basenach hotelowych mających po 15 metrów, widywałem zwykle chociaż jeden albo dwa tory, dla tych, którzy przychodzą pływać, a nie posiedzieć w wodzie…

Brak podziału na „dzieci chore” i „dzieci zdrowe” u lekarza

To akurat coś, co mnie nie tylko dziwi, ale też trochę irytuje. Otóż u GP wszystkie dzieci są przyjmowane w tych samych godzinach, w tym samym miejscu. Nie będę się rozwodzić nad tematem, bo chyba każdy potrafi zrozumieć, że idąc ze zdrowym dzieckiem na kontrolę, badanie okresowe albo (szczególnie) szczepienie, mało który rodzic ma ochotę narażać je na zachorowanie na grypę, czy inne, często groźniejsze choroby zakaźne.

Kąpanie dzieci raz na tydzień

Ot, kolejna, mało istotna ciekawostka – dzieci, nawet do wieku kilku miesięcy, kąpie się co parę dni. I zaznaczam, że „parę” nie oznacza „co drugi dzień”, ale raz na 4-5 dni, albo i tydzień. Nie żeby mi to przeszkadzało – podejrzewam wręcz, że codzienne mycie może mieć nawet więcej wad niż zalet – ale jednak choćby tylko z perspektywy osoby zmieniającej pieluszki miałbym pewien dyskomfort nie kąpiąc dziecka chociaż raz na 2-3 dni.

Brak pewnych produktów spożywczych w sklepach

Temat rzeka – jest wiele produktów, których mi tu brakuje*, ale brak kilku z nich doskwiera szczególnie.

Na pierwszym miejscu jest „prawdziwy” chleb. Oczywiście są piekarnie, które wypiekają coś zbliżonego do chleba, jaki znam z Polski, ale po pierwsze – nie ma ich aż tak wiele (może z wyjątkiem centrum miasta), a po drugie – sprzedawany przez nie chleb nie jest aż tak dobry, jakbym się tego spodziewał;

Drugi brakujący produkt to mleko UHT. O ile na ogół wolę świeże („świeże”) mleko i liczę się z tym, że jego okres przydatności do spożycia jest ograniczone, o tyle lubię mieć w domu „zapasowy” karton albo dwa z mlekiem, którego przydatność do spożycia to kilka (6?) miesięcy od daty produkcji – tak na wszelki wypadek. Niestety, nic mi nie wiadomo, by takie mleko było dostępne w Irlandzkich sklepach.

Kolejny produkt, w który zwykle zaopatrujemy się w polskich sklepach to… chrupki kukurydziane. Tak, chrupki – o takie:

chrupki kukurydziane

Raz, że sam je lubię, a dwa – są świetnym sposobem na zajęcie dziecka. Niestety, przysmak ten jest w Irlandii nieznany, a jedyne alternatywy to pełne cukru ciasteczka albo chipsy, które średnio się nadają na nieszkodliwą przekąskę dla malucha.

* brakuje, tj. nie ma ich w marketach takich jak Tesco czy SuperValu, gdzie zamawiamy zakupy on-line; oczywiście można je znaleźć w polskich sklepach na przykład

 

 

Czytaj dalej


15 rzeczy, które irytują mnie w Irlandii

Irlandia to całkiem przyjemne miejsce do życia. Nie idealne, ale – póki co – plusy przeważają na tyle, żebyśmy nie planowali powrotu do Polski w najbliższym czasie. Oczywiście zielona wyspa ma też swoje minusy – niektóre z nich są drobiazgami, które szybko zaczynamy ignorować, albo z którymi uczymy się żyć, ale jest też kilka aspektów życia w Irlandii, które wciąż potrafią mnie mocno zirytować, nawet po ponad dwóch latach pobytu w tym kraju. Niektórym z nich poświęciłem już osobny wpis, więc nie będę się rozpisywał, ale kilka rzeczy jest nowych. Stare, czy nowe – oto i one: minusy mieszkania w Irlandii w moim małym, subiektywnym podsumowaniu!

Dwa krany

Temu tematowi poświęciłem już krótki, osobny wpis. Jest to coś, co irytuje mnie tak bardzo, że nawet nie mam ochoty o tym drugi raz pisać. Na szczęście do większości nowych mieszkań dotarła już cywilizacja, więc problemu da się uniknąć. Jeśli ktoś nigdy nie widział tego wynalazku (szczęśliwcy!), załączam zdjęcie:

Dwa krany w umywalce

Powód dla którego tu i ówdzie spotyka się tu jeszcze dwa krany jest mi znany i powstał już kiedyś o nim wpis, ale nie zmniejsza to niestety mojej irytacji, kiedy przychodzi mi z tego wynalazku korzystać.

Brak gniazdek w łazience

Skoro już jesteśmy w łazience… Kolejna rzecz na mojej liście to brak gniazdek w łazience. Nie ma, i już. To znaczy są, jest, ale tylko jedno, bardzo specjalne – gniazdko służące do podłączenia maszynki do golenia, nazywające się po tutejszemu „electrical shaver socket”, często wchodzące w skład lampki nad umywalką. Tu przykład gniazdka „samodzielnego”:

shaver_socket_in_white

Naturalnie podyktowane jest to względami bezpieczeństwa, ale umówmy się – jak często słyszycie o wypadkach, w których „winnym” był prąd w łazience? Jeśli takowe się zdarzają, to na ogół nie dlatego, że ktoś chlapnął na gniazdko trzema kroplami wody, ale np. dlatego, że trzymał permanentnie podłączoną do gniazdka suszarkę na półce bezpośrednio nad wanną i pewnego dnia, podczas kąpieli, niechcący strącił tę suszarkę do wody. Kłóciłbym się jednak, czy „winne” jest tu rzeczywiście gniazdko, czy zwykła głupota użytkownika.

Samozamykające się drzwi

Oczywiście nie chodzi tu o drzwi do budynków, ani nawet drzwi do mieszkań. Chodzi o drzwi wewnątrz mieszkań – takie do kuchni, pokoju, sypialni. Nie widzieliście takich? Zapewnie ktoś wymontował z nich mechanizmy samozamykające, bo też go irytowały, ale musicie wiedzieć, że w Irlandii tego typu rozwiązania są w mieszkaniach obowiązkowe! Nie irytowałoby mnie to tak bardzo, gdyby nie fakt, iż w większości mieszkań, szczególnie tych pod wynajem, używany jest najtańszy możliwy mechanizm, czyli metalowy łańcuch na sprężynie, który wygląda bardziej jak narzędzie tortur, niż coś, co ma zapewniać bezpieczeństwo:

closing

Drzwi zamykane z jego pomocą zamykają się bardzo (naprawdę bardzo) szybko i z dużą siłą – taką, która wystarczyłaby do złamania ręki dorosłego, nie mówiąc już na przykład o główce dziecka (co usiłował sprawdzić nasz syn w ciągu pierwszych 10 minut od zamontowania łańcuchów przez landlorda; szczęśliwie stałem obok). W moim odczuciu ryzyko pożaru jest nieporównywalnie mniejsze niż ryzyko związane z używaniem takiego mechanizmu, dlatego wymontowałem je niezwłocznie po opuszczeniu mieszkania przez landlorda. O ile samozamykające się drzwi mógłbym z bólem (nomen omen!) przeżyć, o tyle ten konkretny mechanizm jest dla mnie nie do zaakceptowania. Rzecz jasna te mechanizmy są montowane nie po to, by drzwi trzymać otwarte za pomocą np. zwiniętej gazety – to także jest zakazane.

Sprawa jest dość kontrowersyjna nawet dla samych Irlandczyków, co widać na forach dyskusyjnych, takich jak to (akurat UK, ale tam przepisy są podobne), czy to. Ponoć urazy spowodowane przez takie drzwi są plagą szczególnie w domach opieki, gdzie starsze osoby nie zawsze mają dość siły czy ostrożności, żeby sobie z tym ustrojstwem poradzić. Jak dla mnie – brzmi wiarygodnie.

No i na koniec, pomijając już nawet kwestie bezpieczeństwa: nie wiem kto chciałby mieszkać w mieszkaniu, w którym wszystkie pomieszczenia są od siebie oddzielone zamkniętymi drzwiami przeciwpożarowymi. Ja nie.

Pogoda

Pogoda w Irlandii nie jest tak tragiczna jak głoszą legendy, ale do najlepszych nie należy. Mnie osobiście najbardziej doskwiera wiatr – wieje codziennie, wieje nieustannie, wieje z każdej strony. Wieje do tego stopnia, że jak przestanie wiać, to człowiek się czuje jakby był w jakimś pół-śnie – nagle robi się cicho, nic nie szumi bez przerwy w uszach. Naturalnie wiatr to nie wszystko – jak wieje, to zwykle po to, żeby mogło nam zacinać deszczem prosto pod kaptur (zapomnijcie o parasolce!). Nie pada aż tak często, jak mogłoby się wydawać, ale jak już pada, to pada obficie. No i pada „seriami” – bywają dwa-trzy tygodnie pod rząd bez deszczu, ale potem przychodzi taka pora jak teraz, kiedy pada przez dwa tygodnie bez przerwy, a człowiek tylko suszy buty i narzeka. Przy tym wszystkim temperatura to pikuś – owszem, tęsknię za temperaturami powyzej 23 stopni celsjusza (tutaj zdarza się taka raz w roku, a więcej niż 20 jest może przez dwa tygodnie w ciągu roku; 16-18 stopni to norma w „ciepły” dzień), ale z drugiej strony cieszy mnie brak koszmarnych upałów (powyżej 30 stopni), jak i mroźnych zim. Coś za coś.

Droga do wynajęcia mieszkania

Temat poruszany wcześniej, ale dodam tu tylko, że teraz jest chyba jeszcze gorzej, bo mieszkań jest mniej i są jeszcze droższe. Oczywiście rynek rynkiem – można przeżyć – ale najgorsza część tej całej „zabawy” to „casting” na lokatora. Tak czy inaczej – gotuje się we mnie na myśl o ewentualnej przeprowadzce ;-)

Absurdalne ceny nieruchomości i ich stan

Temat rzeka. Niezależnie, czy myślimy o wynajmie, czy o zakupie, większość nieruchomości w Irlandii boryka się z tymi samymi problemami, a najistotniejszymi z nich są…

Przede wszystkim w oczy rzuca się rozmiar tychże – w okresie „boomu” budowlanego wszystko co miało dach i ściany sprzedawało się na pniu, nie dziwi więc, że z braku odpowiednich regulacji (nie żebym był ich zwolennikiem, ale skoro klienci sami nie potrafią zadbać o jakość tego, co kupują, tylko w owczym pędzie biorą z pocałowaniem ręki co tylko się trafi…) w Irlandii powstała cała masa mieszkań i domów o powierzchni, która każdemu trzeźwo myślącemu człowiekowi wydaje się nieadekwatna do ilości pomieszczeń w tejże nieruchomości. Nie jest niczym wyjątkowym mieszkanie z jedną sypialnią o powierzchni 30-32 metrów kwadratowych (kuchnia to dwie szafki i lodówka, sypialnia mieści łóżko, szafkę nocną i niewielką szafę na ubrania, a o jakiejkolwiek powierzchni do przechowywania czegoś więcej niż ubrania możemy zapomnieć) albo „duże” mieszkanie z trzema sypialniami, z których każda ma 6-8 metrów kwadratowych powierzchni. W przypadku domów problem nie jest tak ewidentny, bo jednak co dom, to dom, ale kiedy czytam o „posiadłościach”, które mają 3-4 sypialnie, a ich powierzchnia nie przekracza 80-90 metrów rozłożonych na dwóch piętrach (ile z tego zajmują korytarze i schody?), to coś mi nie pasuje… Nie bez powodu takie „rezydencje” nazywane są pieszczotliwie „pudełkami na buty” („shoeboxes”).

Drugi problem to jakość. Nie licząc pojedynczych mieszkań, na ogół tych ulokowanych w „środku” bloków mieszkalnych (otoczonych innymi mieszkaniami), nieruchomości w Irlandii są zimne. Od okien ciągnie tak, że przy braku miejsca w lodówce można postawić jedzenie na parapecie i mała jest szansa, że coś mu się stanie przez dzień lub dwa. Do tego wszędzie rozlokowane są – z racji panującej wilgoci – nieduże otwory wentylacyjne, które jeszcze bardziej ułatwiają wymianę ciepła z otoczeniem. Drzwi wejściowe także do szczelnych nie należą. W domach dochodzą do tego otwarte kominki. My szczęśliwie wynajmujemy teraz bardzo ciepłe mieszkanie, ale ciągle pamiętamy nasze poprzednie, w przyziemiu, gdzie mimo ciągłego grzania i wysokich rachunków ciągle było chłodno, a chodzić boso nie dało się nawet  w środku lata.

Wilgoć i grzyby. Długo by pisać – czarny grzyb na ścianie w okolicy okien to norma. Należy kupić coś do walki z nim i się nie przejmować, bo szkoda na to zdrowia. Gorzej, że często grzybem zarośnięte są także łazienki, kuchnie i inne miejsca, które powinny być w nieco lepszym stanie. Co gorsze, powszechność grzyba sprawia, że właściciele mieszkań nawet się nim nie przejmują i nawet kompletnie zagrzybione mieszkanie potrafi kosztować majątek.

Koniec końców – ceny. Kiedy przyjechałem do Irlandii mieszkanie z dwiema sypialniami (niemal identyczne do tego, które wynajmujemy obecnie), kosztowało 1200 EUR miesięcznie. Obecnie cena minimalna to 1400-1450 EUR, a pojawiają się już ogłoszenia za znacznie więcej. Ceny zakupu są nieco bardziej stabilne, ale w perspektywnie 2-3 lat również poszły w górę – zakup wspomnianego mieszkania (lub bardzo podobnego, na tym samym osiedlu), to wydatek ok. 340-360 tys. EUR. Wystarczy zestawić to ze średnią zarobków w Irlandii (ok. 35 tys. EUR rocznie brutto, tj. 28 tys. EUR netto) i kosztami życia, żeby zobaczyć jakim wyczynem jest zakup własnego lokum na Zielonej Wyspie. Nawet pracując w lepiej płatnym zawodzie i kupując mieszkanie w nieco mniej atrakcyjnej lokalizacji (270 tys. EUR, na ten przykład) dalej musimy rozbić świnkę skarbonkę, albo uwiązać sobie u szyi bank na kolejne 30-35 lat.

Pająki

Mniej uciążliwe odkąd mieszkam na drugim piętrze, kilka metrów od najbliższych roślin, ale dalej irytujące, bo za pająkami nikt w mojej rodzinie nie przepada. Wcześniej, kiedy mieszkaliśmy na parterze, początek sezonu grzewczego oznaczał początek pielgrzymek stawonogów do naszego mieszkania celem ogrzania się. Jak powszechnie wiadomo w Irlandii nie ma zimy, która by mogła skutecznie ograniczyć populację tego typu stworzeń, więc rosną one duże i dorodne. Szcześliwie jest spray dostępny np. w Tesco, który rozwiązuje problem dość skutecznie, ale nie zmienia to faktu, że pająków widziałem w naszym mieszkaniu więcej, niż w podobnym okresie czasu w Polsce, kiedy mieszkałem jeszcze w domu z ogródkiem (a te które tam widziałem, to głównie chuderlawe kątniki, a nie spasione Irlandzkie bydlaki).

Domy z ładnym frontem i szarymi bocznymi ścianami

Zdjęcie powie więcej niż tysiąc słów. Niby ma to sens (czyt. jest praktyczne), ale to trochę tak jakby na rozmowę kwalifikacyjną na Skype ubrać się  w koszulę i krawat, ale nie założyć spodni i przed komputerem zasiąść w samych slipach. Całkiem ładny front i szaro-biały, dwukolorowy bok:

Dom z szarym bokiem

Wiem, nie moja sprawa, niech sobie każdy ma taki dom jak chce… Ale takie coś godzi w mój zmysł estetyczny i brutalnie poniewiera moim pedantyzmem, więc nie mogłem nie umieścić tej pozycji na liście. Jestem przewrażliwiony? ;-)

Przy okazji na zdjęciu widać jeszcze jeden niezrozumiały dla mnie wynalazek Irlandzki: okno otwierane na zewnątrz, ale jako że nigdy nie musiałem z takowego korzystać (ani go myć! szczególnie takiego na drugim albo trzecim piętrze), to nie umieściłem go na mojej liście.

Beton albo żwir przed wejściem do domu (zamiast trawy)

Kolejna pozycja z cyklu „a co Cię to obchodzi”. No niestety, obchodzi, bo o ile naprawdę podobają mi się tutejsze domy, o tyle boli mnie, kiedy patrzę na to, co przed nimi, bo niektórzy Irlandczycy mają paskudny zwyczaj wylewania całej przestrzeni przed domem betonem, brukowania jej albo zasypywania żwirem. Wygląda to na przykład tak:

Dom beton

Dla porównania druga połówka tego samego bliźniaka:

Widać różnicę? Ja nie mam wątpliwości w którym domu wolałbym mieszkać. Oczywiście rozumiem względy praktyczne (parking), ale litości…

Mieszkania / niby-domy z gigantycznymi schodami

Ponownie, zdjęcie poglądowe na początek:

rco

Zdecydowane minusy to dużo chodzenia, brak windy (świetna opcja dla osób starszych, albo matek z dziećmi), średnio atrakcyjny wygląd; plusów nie stwierdzono.

Chleb

Lub to, co chlebem nazywają Irlandczycy. O ile paskudne, gumiaste pieczywo tostowe jestem jeszcze w stanie w drodze absolutnego wyjątku zrozumieć (po upieczeniu robi się zjadliwe, chociaż dalej nie jest nawet blisko tego, co klasyfikuję jako „jedzenie”), o tyle to coś, co nazywa się „soda bread” nie mieści się w żadnej kategorii spożywczej. Kupiłem ten wynalazek tylko raz, przy okazji pierwszych zakupów w Irlandii i choć postanowiłem nigdy więcej tego błędu nie popełnić, moje wspomnienie o śmierdzącym zdechłą rybą, suchym, sypiącym się i gorzkim w smaku chlebie jest ciągle żywe. Gdybym nie miał możliwości pieczenia własnego chleba, to musiałbym z chleba zrezygnować – jedzenie soda bread nie byłoby alternatywą.

Alkohol można kupić tylko w określonych godzinach

Tak, tak, zupełnie jak za PRL, prawda? Różnica jest taka, że w Polsce godziną „zero”, od której sprzedaż alkoholu była dozwolona, była godzina 13, a w Irlandii jest to 10:30 od poniedziałku do soboty oraz 12:30 w niedzielę (pewnie po to, żeby przypadkiem komuś nie przyszło do głowy kupić alkoholu w drodze na mszę, olaboga!). Górna granica to natomiast 22:00 – studencie, zapomnij o dokupieniu flaszki, jeśli zapasy imprezowe wyczerpały się zbyt wcześnie.

Jaka jest idea stojąca za tego typu przepisami? Zabijcie mnie, nie wiem – być może ustawodawca miał złe doświadczenia z domu rodzinnego i myśli, że ludzie nie kupują alkoholu „na później”, tylko opróżniają całą butelkę minutę po odejściu od kasy…. Pomijając czysto „wolnościowy” aspekt tego typu ustaw, który doprowadza mnie zwykle do białej gorączki (dorosły człowiek nie może kupić legalnie dostępnego produktu w określonych godzinach, bo ustawodawca wie lepiej i traktuje obywateli jak dzieci, którym trzeba coś ograniczać „dla ich dobra”, bo 0.01% z nich chodzi „napruty” od 8 rano po centrum miasta), nie bolą mnie one tak bardzo – alkohol pijam raczej okazjonalnie, zwykle mam też chociaż ćwierć butelki whisky w zapasie, na wypadek jeśli najdzie mnie niespodziewana ochota na małą szklaneczkę. Od strony „organizacyjnej” – da się przeżyć.

Tym, co jednak irytuje mnie w tym idiotycznym przepisie najbardziej jest to, że odnosi się on także do dostaw zakupów spożywczych robionych online. Oznacza to dokładnie tyle, że jeśli zapraszam gości w sobotę na wieczór i chcę zamówić na rano dostawę z Tesco, w której skład wejdzie np. butelka Jamesona, to nie mogę poprosić o przywiezienie takiego „zestawu” na 8-10 rano. Muszę albo kupić alkohol osobno, albo wybrać „slot” 10-12, a wszelkie nasze przygotowania do imprezy (gotowanie itp.) są opóźnione na starcie o ok. 2 godziny, bo zachciało mi się zamówić pół litra napoju procentowego. Paranoja.

Brzydkie i zatłoczone centrum Dublina

Centrum Dublina jest po prostu brzydkie – szare, brudne, pełne lokalnych narkomanów na socjalu i koszmarnie zatłoczone. Rzecz jasna da się w słoneczny dzień znaleźć miejsca, które wyglądają urokliwie, ale im dłużej się po tym centrum poruszamy, tym bardziej rzucają nam się w oczy obrazki takie jak ten:

Screen Shot 2015-12-14 at 8.05.48 p.m.

Na szczęście nikt nam nie każe mieszkać w centrum, a okolice położone 15-20 minut autobusem (10 minut Dartem) dalej od niego wyglądają już na przykład tak:

IMG_2242

 

IMG_2219

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze wspomniany tłok. Przedostanie się z południa na północ wzdłuż osi wyznaczonej przez O’Connell Bridge to droga przez mękę – większość czasu przestępujemy z nogi na nogę i niejako „przy okazji” przemieszczamy się o parę centymetrów do przodu, zamiast iść sensownym tempem. Sprawy nie ułatwiają wąskie chodniki, a kiedy dodamy do tego zatrzymujących się niespodziewanie w losowo wybranych miejscach turystów… Wiem, marudzę, ale kiedy człowiek gdzieś żyje i pracuje, a nie zwiedza, szybkie przemieszczanie się na piechotę ma dla niego znaczenie, a centrum Dublina jest pod tym względem koszmarne.

Kiepski Transport Publiczny

Pisałem o tym bardzo niedawno, więc krótko tylko podsumuję – transport publiczny w Dublinie jest zły, a do tego drogi. Jeśli Twój pracodawca oferuje Tax Saver, to trochę oszczędzisz, ale i tak odczujesz ten koszt. Przy tej okazji pragnę pozdrowić Wrocławskie MPK, które przy wszystkich swoich wadach oferuje usługi na nieporównywalnie lepszym poziomie niż Dublin Bus ;-)

Służba Zdrowia

Tutaj po „głowie” dostaną zarówno lekarze (konkretnie GP), jak i sam system.

GP, bo są bezużyteczni (uzyskanie od nich bardziej wartościowej porady niż „that’s grand” i przepisanie aspiryny graniczy z cudem). Poza tym gabinety są zwykle czynne w takich godzinach, że odwiedzenie ich przed pracą / po pracy jest niemożliwe, a „Out Of Hours GP” (znane też jako DOC NOW) służy do przypadków „nagłych”, które nie mogą czekać do rana, a nie do umawiania się na normalne wizyty w bardziej dogodnych godzinach.

System, bo mimo wysokich składek na ubezpieczenie zdrowotne każda wizyta u lekarza kosztuje mnie 50-60 EUR, a wizyta w szpitalu (emergency room) to koszt 100 EUR. Do tego dochodzi odpłatność za pobyt w szpitalu – 75 EUR na dobę (maksymalnie 750 EUR w ciagu 12 miesięcy), czy za konsultacje specjalistyczne (100 EUR+, zależnie jaki specjalista i gdzie).

O ile jestem zwolennikiem odpłatności za wizyty nawet w przypadku publicznej służby zdrowia opłacanej ze składek (unikamy sytuacji, w której ludzie zapisują się do 3 lekarzy na raz blokując trzy kolejki, a potem nie odwołują wizyty, tylko po prostu nie przychodzą), o tyle uważam, że taka opłata powinna być znacznie niższa – 10, góra 20 EUR. Możliwość odliczenia sobie 20% tych kwot w zeznaniu podatkowym jakoś mnie specjalnie nie pociesza.

A to wszystko ze świadomością, że beneficjenci Medical Card mają to wszystko za darmo, choć wielu z nich to ludzie, którzy tylko i wyłącznie z lenistwa nie przepracowali w życiu ani jednego dnia. A pracujący dostają z dwóch stron – najpierw składki, potem płatności za wizyty.

Niestety jest, jak jest, przez co mieszkając w Irlandii mam wątpliwą przyjemność korzystania z drogiego, a jednocześnie bardzo kiepskiego systemu służby zdrowia. Przyznam szczerze, że wolę już Polską wersję, gdzie publiczna służba zdrowia jest kiepsko zorganizowana (kolejki!), ale jest darmowa, a sami lekarze na ogół są całkiem rozgarnięci (wiadomo, trafiają się wyjątki, ale od tego mamy znajomych, którzy mogą doradzić do kogo warto się zapisać, a do kogo nie).

Tylko 15, czy aż 15?

Trudno mi ocenić, czy 15 rzeczy na powyższej liście to dużo, czy mało. Większość z nich to „drobiazgi”, ale jest też kilka rzeczy, które „uwierają mnie” niemal codziennie. Na pewno o czymś też zapomniałem – prawdopodobnie nie o tych największych minusach mieszkania w Irlandii (skoro są takie duże, to raczej o nich pamiętam), ale być może zabrakło jakichś nieco mniejszych, z którymi spotykam się każdego dnia, przez co nauczyłem się je ignorować i o nich nie pamiętać. Myślę, że jedyną uczciwą metodą odpowiedzi na to pytanie byłoby przygotować podobną listę dla Polski i porównać co się na obu znajduje – być może kiedyś się pokuszę o takie porównanie ;-)

Jeśli jest coś, co Twoim zdaniem pominąłem, a co Tobie nie daje w Irlandii spokoju – podziel się tą informacją w komentarzu!

Czytaj dalej