Wizyta w szpitalu na Temple Street

Jakiś czas temu (OK, będzie już pół roku, ale jakoś nie bardzo miałem czas pisać ;-) ) mieliśmy wątpliwą przyjemność odwiedzić ze starszym synem słynny szpital przy Temple Street. Wizyty nikomu nie polecamy, straszyć nie chcemy, ale jeśli ktoś wie czego się spodziewać, jeśli kiedyś tam trafi, to zapraszamy do przeczytania.

Tytułem wstępu

Temple Street to szpital dziecięcy pełniący jednocześnie funkcję polskiego SORu – placówka od wszelkich spraw związanych z dziećmi, w tym także od nagłych i poważnych, albo tych, które zdarzyły się poza godzinami pracy GP, a wymagają interwencji lekarza, nawet jeśli życiu nie zagrażają.

Tu może wtrącę, że w Irlandii wizyta w takim szpitalu jest płatna (100 EUR za wizytę), chyba że wcześniej odwiedzimy GP lub D-Doc (GP po godzinach) i dostaniemy od niego skierowanie – wtedy płacimy tylko za GP; posiadacze Medical Card, w tym dzieci do lat (jeśli mnie pamięć nie myli) 6 nie płacą za GP, ale za szpital owszem. Aha, nie jest to informacja oficjalna, ale doświadczenie nasze i opinie paru znajomych osób zdają się potwierdzać, że wizyta ze skierowaniem przebiega szybciej (o tym co znaczy „szybciej” przeczytacie dalej), niż bez… Kto wie, może coś w tym jest.

Pierwsze wrażenia…

No więc, wracając do tematu – na Temple Street trafiliśmy ze skierowania D-Doc ok. godziny 20:00, w środku tygodnia.

Już od wejścia dało się poczuć specyficzny klimat – wąskie przejście, szara posadzka, żółte ściany, migocząca na suficie świetlówka i jęki w oddali. Idziemy dalej – recepcja. Smutny (trudno się dziwić, przy takiej depresyjnej pracy…), acz uprzejmy Pan odebrał list od D-Doc, spisał dane, zadał parę pytań i skierował do poczekalni rozciągającej się za naszymi plecami. Widok trudny do zapomnienia – niewielkie pomieszczenie gęsto zastawione krzesłami, wypełnione po brzegi ludźmi; tymi małymi – pacjentami – na ogół płaczącymi, albo z grymasem bólu na twarzy – i ich rodzicami, siedzącymi lub stojącymi gdzie akurat znalazło się miejsce. Atmosfera rzecz jasna grobowa, bo trudno o dobry humor z wysoką gorączką, problemami z oddychaniem, połamanymi kończynami, porozcinanymi głowami i innymi tego typu urazami, szczególnie o takiej porze. Wśród obecnych przekrój całego społeczeństwa, ale z lekką przewagą osób z silnym, północnodublińskim akcentem i kwiecistym słownictwem, jeśli wiecie co mam na myśli ;-)

Szukamy miejsca. Znajdujemy dwa krzesła w jeszcze mniejszym pomieszczeniu na uboczu. Plus, że dalej od głównej sali, ale minus, bo zaczynamy w pewnym momencie mieć obawy, czy o nas nie zapomniano. Wiedzieliśmy, że trochę poczekamy, ale kiedy pierwsze pół godziny zamienia się w godzinę, a godzina płynnie przechodzi w kolejną, zaczynamy mieć wątpliwości. Zmęczenie daje się we znaki, szczególnie że żona jeszcze była wtedy w zaawansowanej ciąży. Zastanawiamy się wręcz, czy jest sens czekać – omawiamy nawet opcję powrotu do domu i wezwania karetki.

Dalej tylko gorzej?

W międzyczasie mamy drobne spięcie z jedną z mam w poczekalni, której nadzwyczajnie dobrze odżywione dziecko (by nie powiedzieć patologicznie otyłe; dziecko na oko niecałe dwa lata, waga 25 kg lub więcej – jak się przewracało, to nie było w stanie samo się podnieść) z nudów zaczyna się wspinać po krzesłach, a robiąc to, próbuje sobie pomóc łapiąc za kaptur naszego syna, trafiając na szczęście w moją rękę (z trudem udźwignąłem ten ciężar…). W tym momencie obdarzona bardzo wymownym spojrzeniem matka dziecka zdołała tylko wydusić urażonym tonem „Wha?! She’s only a baby!”, ale w końcu woła dziecko do siebie. To dobrze, bo jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby kontynuować temat.

W końcu się doczekaliśmy – żona z synem zostaje poproszona do pomieszczenia, gdzie robią wstępne badanie, a po ok. 15 minutach, około 22:30 przechodzimy do kolejnej sali.

Inny świat

Duża, czysta sala z 8 czy 9 łóżkami i kilkoma krzesłami dla tych, którzy mieli na tyle szczęścia by opuścić mroczną poczekalnię, ale nie na tyle, by załapać się na wolne łóżko (nam dopisało szczęście i od razu dostaliśmy łóżko); cisza, spokój, tylko szum i popiskiwanie aparatury medycznej. Trochę tłoczno (sporo personelu medycznego, pacjenci, rodziny), ale w porównaniu z poczekalnią wręcz komfortowo. Potem już raczej z górki – sprawna (acz raczej niezbyt szybka, choć przy ilości przewijających się tam pacjentów trudno mieć o to pretensje) pomoc, życzliwi i pomocni lekarze. Potem trochę siedzenia, dawkowanie leków, mierzenie różnych rzeczy, potem znów leki… Około 3:00 w nocy dowiadujemy się, że możemy wracać do domu, bo sytuacja poprawiła się na tyle, że dłuższy pobyt w szpitalu nie jest konieczny – całe szczęście. Wracamy tą samą drogą, przez ponurą poczekalnię i recepcję, mając nadzieję, że szybko tam nie wrócimy.

Na do widzenia…

Nie polecamy wizyty na Temple Street, a szczególnie związanych z nią wrażeń (aczkolwiek do samej pomocy medycznej zastrzeżeń nie mamy!), ale jeśli kiedyś tam traficie, to sugerujemy przygotować się na parę godzin czekania. Może będziecie mieli więcej szczęścia (ponoć rano jest lepiej), ale lepiej nastawcie się na mniej optymistyczny wariant.

5 komentarzy do “Wizyta w szpitalu na Temple Street

  1. My byliśmy dwa razy. Po wcześniejszych doświadczeniach na Krysiewicza w Poznaniu, to nie robi na mnie wrażenia. Też mega długo czekaliśmy – 2-3 godziny, i jest ciasno i duszno, łatwo przywieźć nowe choroby do domu.
    Co mi się podoba w IE, to że D-Doc oferuje pomoc przez tel. gdzie w PL jest to być może zabronione, albo uznane za nieprofesjonalne, czy niebezpieczne, whatever, w każdym razie D-Doc pomógł nam uniknąć niepotrzebnej wizyty raz.

    • Porównując do „starego” SORu we Wrocławiu (Marcinak na Traugutta, dla wtajemniczonych), to co widziałem na Temple St. mieściło się w „normie”, ale w porównaniu z „nowym” SORem na Maślicach była to tragedia…

      Uwaga o nowych chorobach bardzo słuszna – czasami warto przemyśleć, czy sprawa jest na tyle istotna, żeby ryzykować złapanie czegoś „bonusowego”.

      Zgadzam się też odnośnie D-Doc’a – nam też raz oszczędzili czasu poradą „na telefon”.

  2. Pamiętam jak na Nieklanskiej w Warszawie powitali nas pytaniem, czy dziecku poza dusznościami nic nie dolega i zaraz dodali że jeśli ma tylko to to po dwóch dniach na pewno złapie coś jeszcze. Rzeczywiście za dwa dni doszły wirusy, s raczka i kilka jeszcze dolegliwości. Na poczekalni też kilka godzin… Miło że wróciliście z wpisami☺

  3. mysle, ze wszystko zalezy od przypadku. My trafilismy tam z nasza 2,5 tyg corka, ktora jak sie pozniej okazalo, miala paciorkowca. Jeszcze nie podeszlismy do recepcji, a juz jakas pielegniarka mnie zapytala czy wszystko ok I w sekunde bylismy na oddziale. Ale to byl przypadek wymagajacy natychmiastowego dzialania. Potem spedzilismy w tym szpitalu jeszcze tydzien. Opieka moim zdaniem bardzo dobra, do tego w kazdym pokoju fotel lub lozko dla rodzica, kawa, herbata itp.

    • To chyba faktycznie szczęście, bo jesteś pierwszą osobą, od której słyszę taką historię związaną z Temple St. ;-) Albo po prostu dzieci, które wyglądają na kilka tygodni mają „preferencyjne” traktowanie, co w sumie by mnie nie zdziwiło. Tak czy inaczej – dobrze, że się udało!

      Oczywiście, tak jak pisałem, jak już się przebrnie przez recepcję i poczekalnie, opieka wydaje się być bardzo dobra, a lekarze bardzo mili i pomocni, więc to mnie już nie dziwi.

Odpowiedz na „PawełAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *